Wlasciwie aprilmoon juz napisal co najwazniejsze na ten temat. Milosc, to nie jest strzala, ktora aniolek trafia nam w serce. To jest jedna, wielka praca. Po pierwsze, (o tym wlasnie pisal april) wysilek, zeby uszczesliwic ukochana osobe na wszelkie sposoby.
Po drugie, ciagla praca nad soba samym, nad eliminowaniem swoich zlych cech, nad stalym uczeniem sie tych dobrych.
Tak, Milosc ma rozne 'etapy', ale nie podoba mi sie to sformulowanie. To NIE jest tak, ze pierwsze spotkania wywoluja wiecej uczucia, zainteresowania, czy wiecej... milosci, niz zwiazek po 10, 20 latach. Mozna to wyrazic w ten sposob - w >zyciu< mamy rozne >etapy<, nie w milosci, bo jestem pewien, ze chodza pary po tej ziemi, ktore nadal sa soba oniesmielone, widza w sobie nawzajem ksiecia i ksiezniczke, a to ze maja za soba 60 lat zwiazku wogole im nie przeszkadza w silnym uczuciu, a wrecz przeciwnie, bo nie lata liczyli, tylko wspolnie spedzone chwile i szczescie. Jesli umiemy szczerze kochac i tymsamym zaliczamy sie do tych 10% z discovey, to bedziemy przez cale zycie zakochani po uszy i szczesliwi po czolo, a najpiekniejsze chwile przezyjemy po wielu latach spedzonych razem.
Milosc to moim zdaniem talent, ktory nie wszyscy maja, ale kazdy moze go wypracowac.
Jesli umiemy malowac to cale zycie bedziemy swietnie malowac, o ile damy z siebie wszystko, zeby nasz talent utrzymywac w jak najlepszym stanie. I prawde mowiac - najpiekniejsze obrazy stworzymy dopiero po wielu latach.