Nie powiedzialem, ze "zakochanie" to to samo co "Milosc". Ale to dalej nie tlumaczy, jak mozna "byc z kims", jak mozna wiazac sie, jak mozna nazywac zwiazkiem relacje, w ktorej nie padlo "kocham". Rownie dobrze moznaby powiedziec, ze skoro dziewczyna mi sie podoba, to z Nia jestem... a "kocham" przyjdzie potem. Nie slyszalem nigdy o stadium posrednim miedzy "Przyjaznia" a "Miloscia". Moim zdaniem nie ma zadnego zwiazku, dopoki nie padnie "Kocham". Ona Go kocha, On Ja lubi, wiec sa razem... nie, nie - to nawet zle brzmi. Milosc to pelne, obustronne zaangazowanie - nic z laski. Nie wazne jak dlugo kocham Dziewczyne - dopoki Ona nie powie "kocham Cie", nie jestesmy para. Nie wazne jak bardzo bym tego chcial, nie wazne, czy zgodzilaby sie "udawac", ze jestesmy para. "Bardzo Cie lubie", "Uwielbiam Cie", "Lubie Cie"... za malo, na zwiazek za malo. Uganialbym sie za Nia 5 lat i gdyby po 5 latach powiedziala "kocham", to wtedy moglbym powiedziec, ze jestesmy para.
"Para" to dwie: osoby, rzeczy, mysli. Dwie osoby, czujace tak samo.
Jak utrzymac zwiazek? 10 lat znalem Dziewczyne, zanim doszedlem do tego, jak bardzo Ja kocham. I mimo, ze przez ostatni rok czasu [zanim sie zwiazalismy ze soba] bylismy naprawde blisko, to nie bylismy para. Nie bylo "kocham", choc wisialo w powietrzu.
Teraz, pomimo tego, ze jestesmy ze soba od 2 lat, nie pozwalam Jej zapomniec o tym, jak bardzo Ja kocham. Wciaz Ja adoruje, wciaz mowie Jej, jak kiedys, lata temu, po kryjomu Ja podziwialem, wciaz podkreslam, jakie mam szczescie. Kwiat, slowo, gest... chce, zeby czula sie podrywana, wyjatkowa i Naj. Nawet, kiedy jestem zly, podkreslam, jak latwo potrafi mnie uspokoic... Jestem zly na siebie, kiedy czuje, ze zrobilem cos nie tak. Kiedy nachodza Ja czarne mysli, mowie Jej, ze jest Kims, kto zna mnie najlepiej na Swiecie - przed Nia nie musze udawac, grac, chowac sie... dlatego nie zamienilbym Jej na nikogo innego. I czesto dziekuje Jej za to, ze jest.