Istnieje legenda o człowieku mieszkającym pod wodami polskiego morza Nazywają go Bałtyckim Rybakiem Dusz. Jest ostatnią nadzieją tych, którzy w odmętach Bałtyku oczekują na pomoc. Wielu z nich opowiada, jak wypychał ich na powierzchnię, szepcząc do ucha słowa pociechy. Ale oczywiście jest to tylko legenda…
Lata 90. Pomieszczenia służbowe 2. Darłowskiego Dywizjonu Lotniczego MW, Grupa poszukiwawczo-ratownicza wchodząca w skład SAR.
Leżałem obok swojej ukochanej, która spała słodko na boku. Patrzyłem na jej cudowne, kobiece ciało i zastanawiałem się, dlaczego wybrała właśnie mnie. Młoda lekarka podjęła pracę w naszym dywizjonie jako lekarz pokładowy śmigłowca ratunkowego. Dobiegałem trzydziestki, a mój stopień wojskowy – bosman sztabowy. Uderzali do niej oficerowie z kwatermistrzostwa, z dowództwa i inni. Wybrała właśnie mnie. Cichego podoficera z jednostki SAR, który w kasynie zamówił dla niej piosenkę „Crazy for you” i poprosił do tańca. Jakże opierała się wtedy, jak zgrywała niedostępną twierdzę. Los spłatał nam figla, bo lataliśmy razem. W tamtych czasach nie było ratowników medycznych. Załoga śmigłowca składała się z pilota, mechanika lub technika pokładowego, lekarza i ratownika – tym ostatnim byłem ja. Podoficer z maturą to wówczas było coś. Rodzina nie była dla mnie wsparciem; bardziej wychowywała mnie ulica niż dom. Ojciec wiecznie pijany, matka próbująca ogarnąć ten chaos. Wojsko wydawało się najlepszym wyjściem. Kochałem wodę, w niej czułem się jak ryba. Crawl, żabka, delfin czy pływanie na plecach – to była dla mnie bajka. Jeszcze w technikum zdobyłem papiery młodszego ratownika, a wcześniej żółty czepek. W 1993 roku, po szkole trafiłem do dywizjonu w Darłowie. Przydział – ratownik.
Patrzyłem na śpiącą ukochaną. Za dwa tygodnie mieliśmy wziąć ślub. Wszystko było już dopięte na ostatni guzik. Związek małżeński miał nas rozdzielić w pracy, ponieważ procedury zabraniały latania w jednym śmigłowcu małżeństw. Jeszcze tydzień, potem urlop i wymarzony ślub.
Agnieszka przeciągnęła się. Nikt nie zwracał uwagi na to, że sypialiśmy razem w pracy. Każdy traktował nas już jak małżeństwo. Zajmowaliśmy osobny pokoik odpoczynku i nikt nie przeszkadzał nam w relaksie.
Lutowy wieczór powoli dobiegał końca. Spojrzałem na zegarek – była czwarta nad ranem. Na zewnątrz szalała śnieżyca, a na Bałtyku szalał sztorm. Marne były szanse, by jakakolwiek jednostka w taką pogodę wybrała się w morze. Kolejny spokojny dyżur, który miał się zakończyć o 09:30.
Wtuliłem się w nią. Szepnęła coś cichutko, gdy moje dłonie objęły jej wysportowane ciało. Spała w samej bieliźnie – gustowny biały biustonosz wykończony koronką i białe figi. Wsunąłem jedną dłoń pod miseczkę, druga powędrowała pod materiał fig.
— Zwariowałeś — szepnęła, otwierając oczy.
Palec dłoni wsunął się do jej dziurki. Przeciągnęła się jak kotka, przymykając zaspane oczy. Poddała się moim pieszczotom. Czułem ciepło bijące z wnętrza jej intymności. Byłem delikatny. Czułem, jak staje się coraz bardziej wilgotna. Nie chciałem jej sprawić bólu. Delikatnie gładziłem. Drugą dłonią uciskałem pierś.
Odwróciła się twarzą do mnie i zsunęła swoją dłoń niżej, uchwyciła mój sterczący organ. Zsunęła slipki i zaczęła delikatnie gładzić mosznę. Drugą dłonią dotykała klatki piersiowej. Zaczęliśmy się całować, nasze języki splotły się jak winorośl. Chcieliśmy tych pieszczot oboje. Czułem, jak jej wnętrze pulsuje, jak jest ciepłe i wilgotne. Wsunąłem ponownie palec w jej głąb. Jęknęła cichutko. Poczęła ruszać dłonią, drażniąc penisa. Nasze oddechy stały się szybsze i płytsze.
— Kocham cię — szepnęła, masturbując mnie.
Nie mogliśmy pozwolić sobie na pełny stosunek. Zawsze istniała obawa, że ktoś przypadkowo wejdzie do pomieszczenia i nas nakryje. Taki szybki petting, wzajemne pieszczoty, zdarzały się nam często w koszarach.
Ruszała delikatnie biodrami, napraszając się o więcej. Nie przestawała mnie stymulować. Czułem, jak powolutku dochodzę. Ta nadchodząca fala przyjemności następowała powoli. Agnieszka nigdy nie robiła tego szybko i machinalnie. Jak sprawny wirtuoz, potrafiła delikatnymi ruchami dłoni doprowadzić mnie do orgazmu. Sama też wiła się, zaciskając i luzując uda. Zagryzła palec w momencie, gdy trysnąłem nasieniem. Jeszcze chwila i jej ciałem zaczęły wstrząsać konwulsje orgazmu. Starała się tłumić ciche pojękiwania.
Spełnieni i zmęczeni zwaliliśmy się na plecy, patrząc w sufit na wpół przymkniętymi oczami. Oddychaliśmy głęboko, puls opadał, a bicie naszych serc powoli się normowało.
— Bosmanie, czy wy sobie nie pozwalacie za dużo w stosunku do wyższego stopniem? — zapytała zadziornie, uśmiechając się.
Miała stopień podporucznika Marynarki Wojennej. W hierarchii wojskowej dzieliła nas przepaść.
— Czyżby pani porucznik chciała na mnie napisać raport z tego zajścia?
Pocałowała mnie w policzek, poprawiła zsuniętą bieliznę i wstała z łóżka. Moim oczom ukazało się jej zgrabne, alabastrowe ciało. Cichutko, na palcach udała się do łazienki. Wróciła po chwili, położyła się obok mnie, głową na mojej klatce piersiowej.
— Wiesz, nie mogę się już doczekać, kiedy będę twoją żoną — rzuciła, całując tors.
— Wiem, ja też. — Złożyłem pocałunek na jej długich blond włosach.
Zapadliśmy w płytki sen.
Dźwięk alarmowego buczka postawił wszystkich na nogi. Poderwaliśmy się z posłania. To przeraźliwe wycie nie zwiastowało niczego dobrego. Ktoś na morzu potrzebował ratunku. Tylko, kto o zdrowych zmysłach wypływa w taką pogodę? Chyba tylko kompletny wariat lub samobójca. Miałem nadzieję, że to nie jest kolejny wypadek promu.
Miałem w pamięci rok 1993. Wtedy, jako świeży ratownik leciałem Mi-14 na pomoc „Heweliuszowi”. Wysłano nas za późno, prom był w sektorze działania niemieckich służb. Pamiętałem, jak w gotowości czekaliśmy na sygnał zezwolenia. „Heweliusz” wywrócił się stępką do góry po piątej nad ranem, a my dostaliśmy zgodę na start parę minut przed dziewiątą. Pięć godzin w lodowatej wodzie dla ludzi bez odpowiednich skafandrów oznacza śmierć. W końcu wystartowaliśmy, leciałem w trzecim śmigłowcu. W rejon katastrofy dotarliśmy około czternastej. Na powierzchni widać było kapoki, koła ratunkowe, wiosła od szalup, jakieś małe skrzynki lub pudełka. Każdej z tych rzeczy trzeba było się dokładnie przyjrzeć i sprawdzić. Podejmowaliśmy już same zwłoki. Nikogo żywego . Przeżyłem to bardzo.
— Co jest? — zapytałem technika pokładowego.
— Kuter „DAR-267” nadał „SOS”, podobno ich zalewa i toną.
Nałożyłem na siebie suchy kombinezon ratunkowy. Do pasa miałem przymocowane płetwy. Wszyscy zameldowaliśmy się u Dyżurnego Kierownika Lotniska (DKL). Wszystko działało jak w zegarku.
Kołem napędowym i głównym elementem tej maszynerii był pion dowódczy. Odpowiadał za przyjęcie i rozpoznanie zadania, zebranie wymaganych informacji, wypracowanie koncepcji wykonania zadania i wprawienie w ruch dwóch pozostałych trybików – pionu lotniczego i technicznego,
Pion lotniczy i pion techniczny działały jakby niezależnie Każdy wiedział, co miał robić, załogi samoczynnie dobierały składy i pospiesznie udawały się na próby śmigłowców.
W tym samym czasie pion techniczny przygotowywał śmigłowce (odkrycie, rozkotwiczenie, dostarczenie zasilania itp.). W pewnym momencie obydwa trybiki się zazębiały (uruchomienie i próba śmigłowców), a następnie dosprzęglały się do głównego mechanizmu – maszyna gotowa, zegar zaczyna tykać. Po próbach dowódcy załóg zgłaszali gotowość pionowi dowódczemu.
— Kuter „DAR-267” nadał sygnał „May Day”. Jest na pozycji… Stan morza osiem. Wiatr sześćdziesiąt pięć węzłów. Fale pięć metrów, temperatura wody plus dwa. Startuje „Haze 16”, w odwodzie „Hoplit 01” – usłyszeliśmy.
Czekaliśmy na sygnał od pilotów o tym, że śmigłowiec jest gotowy do startu. Tymczasem usłyszeliśmy w radiu.
— Tu „Haze 16”. Jestem wyłączony z akcji. Łopaty uderzyły w belkę ogonową –
Zakląłem w duchu. Mi-14 — był prawdziwym śmigłowcem ratunkowym, zdolnym do powrotu do bazy na jednym z dwóch silników. Mógł zabrać na pokład kilkunastu rozbitków, a nawet wodować na morzu przy słabych falach.
Są dwa newralgiczne momenty, kiedy przy silnym porywistym wietrze może dojść do awarii, i nie wolno o nią obwiniać pilotów: moment uruchamiania wirnika oraz podczas jego wyłączania. Przy rozkręcaniu łopat, gdy te jeszcze nie mają odpowiednio dużego momentu obrotowego, tak samo jak podczas zwalniania obrotów, silny podmuch wiatru może sprawić, że łopaty uderzą w belkę ogonową. Tak właśnie stało się wtedy. Ledwo pilot uruchomił silnik, śmigłowiec wyszedł z użytku.
— Hoplit 01 gotowy do startu. Czekam na medyka i ratownika — zameldował pilot drugiego śmigłowca.
— Technicy, przygotować Haze 13. Hoplit 01, wysyłam ci personel — zadecydował DKL.
Klepnął mnie i Agnieszkę w ramię, dając sygnał, by pędzić do poczciwego Mi-2RN, znanego w marynarskim slangu jako „Michałek”.
— Powodzenia — usłyszałem od niego, opuszczając pomieszczenie odpraw.
Nie lubiłem latać „Michałkiem”. To nie był rasowy śmigłowiec ratunkowy, lecz przerobiona wersja standardowego Mi-2. Nie był w stanie powrócić do bazy na jednym silniku. W jednostce używano go do mniej ambitnych zadań. Pełnił bardziej funkcję maszyny dyspozycyjnej niż ratunkowej.
— Ile osób na kutrze? — zapytałem technika, gramoląc się na pokład „Hoplita”.
— Pięciu — odparł krótko.
— Kurwa, niedobrze, trzeba będzie obrócić dwa razy, nie weźmiemy ich wszystkich jednocześnie — odpowiedziałem.
— Spokojnie, Radek, podejmiemy wszystkich, damy radę — rzucił doświadczony kapitan Piotr Miśkowiec, pilotujący śmigłowiec.
Miał na tym typie wylatane tysiące godzin i znał swój Mi-2 jak własną kieszeń. Podniósł maszynę z pasa. Mocny podmuch wiatru uderzył w śmigłowiec, potrząsając nim. Powoli nabieraliśmy wysokości. Siedzący obok technik Adam nawiązał łączność z Stanowiskiem Dowodzenia.
— Hoplit 01 w powietrzu, udajemy się w rejon poszukiwań.
Łopaty młóciły powietrze. Silny wiatr dawał się we znaki. Piotr mocno trzymał wolant. Zbliżał się do wieku emerytalnego. Może więc z racji wieku był ostoją spokoju. Minęliśmy stały ląd i znaleźliśmy się nad morzem. Włączył umocowany na boku śmigłowca silny reflektor, snop światła którego omiatał wzburzony Bałtyk. Fale były wysokie. Sztorm nabierał siły.
— Dziewiątka jak nic — ocenił pilot, patrząc na kotłującą się wodę.
Pilotował maszynę na niskiej, ale bezpiecznej wysokości. W świetle reflektora dało się dostrzec potężne grzywacze. Pokonywaliśmy kolejne kilometry, walcząc z przeciwnym wiatrem. Nasz „Hoplit” zbliżał się do rejonu, gdzie powinien być nieszczęsny kuter. Zawył buczek na tablicy przyrządów pokładowych.
— Sygnalizacja oblodzenia tylnego wirnika — zameldował technik.
— Spięcie? — zapytał kapitan.
— Może, inne sygnalizatory milczą. Piotr, co robimy?
Kapitan obrócił się do mnie:
— Radek, co robimy? — zapytał .
Był dowódcą statku powietrznego, nie miałem prawa mu niczego rozkazać, ale miło było, że liczył się z moim zdaniem.
— Zawracając, skazujemy ich na śmierć — odparłem.
— Adam, jaki zapas paliwa? — zapytał technika.
— Na jakieś 50 minut, damy radę.
— Darłowo Sierra-Alfa-Romeo, tu Hoplit 01. Mamy sygnalizację oblodzenia wirnika, lecimy dalej. Zapas paliwa na około 45 minut – zameldował do bazy.
Zdecydował się podjąć ryzyko. Po chwili buczek sygnalizacji oblodzenia zamilkł, a lampka na tablicy zgasła.
Agnieszka, przypięta pasami, siedziała przy zamontowanej kozetce. Nie odzywała się ani słowem, wiedząc, że za kilka, kilkanaście minut jej ukochany zanurzy się w śmiertelnie zimnym Bałtyku. Wszyscy mieli na sobie suche skafandry ratunkowe, ale tylko ja miałem ten o najwyższym poziomie ochrony.
— Jeżeli żyją, to cię spuścimy wyciągarką. Skok jest niedozwolony, za wysokie fale – uprzedził mnie technik.
— Kurwa, co jest z tym wysokościomierzem? Nici z niego, wariuje – zauważył Piotr.
Nie było w tym nic dziwnego; to normalne, że przy takiej pogodzie i niestabilnym poziomie morza wysokościomierz szalał. Co chwila słychać było ostrzegawcze buczki, że znajdujemy się za nisko.
— Wyłączyć go? — zapytał się technik.
— Darłowo Sierra-Alfa-Romeo, tu Hoplit 01. Wiatr sześćdziesiąt do osiemdziesięciu. Wyłączam wysokościomierz – wysłali informację do bazy.
— Tu Darłowo SAR, przyjąłem — usłyszeli w radiostacji.
— Wysokościomierz wyłączony. Teraz musisz radzić sobie sam — zameldował technik.
Lecieliśmy na własne ryzyko. Było to dopuszczone procedurami. Zbliżaliśmy się do miejsca, gdzie powinien być kuter. Reflektor omiatał wzburzone fale, ale nigdzie nie mogliśmy dostrzec jednostki.
— Nie mogło ich tak znieść, muszą tu gdzieś być, chyba że… — rzucił technik, wstając z fotela.
Pilot tracił teraz drugą parę oczu patrzącą na przyrządy i przed siebie. Technik miał za zadanie obsługiwać wyciągarkę i obserwować okolicę z otwartych drzwi bocznych śmigłowca. Agnieszka odpięła pasy i pocałowała mnie w usta.
— Wracaj szybko — usłyszałem.
Byliśmy dokładnie na pozycji, z której nadano sygnał SOS z kutra. Piotr obniżył nieco lot i zaczął zataczać krąg.
— Darłowo SAR, tu Hoplit 01. Jesteśmy na miejscu. Zaczynamy poszukiwania. Zaznaczam pozycję – zameldował.
Nacisnął odpowiedni przycisk i zwolnił z ustaloną zwłoką z kasety KD-2-353 bomby oświetlająco-sygnalizacyjne OMAB-25. Sześć pław, zwalnianych przez automat, opadło na wzburzoną powierzchnię Bałtyku, rozświetlając ją pomarańczowym, silnym światłem. Stare bomby, ale niezawodne.
— Jest tam, na drugiej — dostrzegł kuter Adam.
Był. Rzucany potężnymi falami kuter wyglądał w tym Armagedonie jak mała zabawka. Fale przelewały się przez jego pokład, niszcząc resztki osprzętu.
— Spuścimy cię na pokład, z wody nie dostaniesz się przy tak wysokich falach — zadecydował pilot, kierując „Michałka” w stronę łajby.
Byłem gotowy do działania. Kapitan ponownie włączył wysokościomierz. Potrzebował jego wskazań żeby, będąc w zawisie, nie zejść za nisko. Ktoś z nadbudówki kutra zapalił ratunkową racę. Adam otworzył drzwi boczne śmigłowca.
— Jest flara, są żywi — rzuciłem.
— Radek, podejdę jak najbliżej i cię spuszczę. Ładuj ich na wyciągarkę i dawaj do nas, masz kwadrans, nie więcej – rzucił kapitan, przekrzykując warkot silników.
Kiwnąłem głową, że rozumiem. Miotany podmuchami wiatru śmigłowiec powoli zajmował pozycję nad łajbą.
— Darłowo SAR, tu Hoplit 01. Czy macie z nimi łączność? – rzucił w eter pilot.
— Tu „Darłowo SAR”. Co im przekazać? .
— Niech sternik trzyma stery, bo kołysze nimi niesamowicie. Postaram się posadzić ratownika na pokładzie .
Byliśmy nad łajbą.
— Kurwa, reflektor przerywa! — zawołał Adam, widząc, jak reflektor załącza się i gaśnie.
— Mamy flary, dam radę — odparł pilot.
— Tu „Darłowo SAR”. Sternik powiadomiony. Powodzenia — zatrzeszczało w radiostacji.
— Radek, gotowy? — usłyszałem.
— Gotowy, podpinam się do wyciągarki — krzyknąłem.
— Technik w gotowości do opuszczenia ratownika — zameldował Adam, podpinając mnie do haka wyciągarki.
Spojrzałem na Agnieszkę. Patrzyła przerażona, jak zawsze, gdy udawałem się do tego specyficznego piekła. Podniosłem kciuk na znak, że jestem gotowy. Sygnał z wysokościomierza znów zawył.
— Wyłączam wysokościomierz, poczekajcie chwilę, dam wam znak — usłyszeliśmy słowa kapitana.
Z wielką precyzją ponownie naprowadzał Mi-2RN nad pokład kutra. Robił to z gracją i finezją. Miotany podmuchami wiatru śmigłowiec w jego rękach był posłuszną maszyną. Widać było mistrzowską rękę pilota, to zgranie bezdusznej maszyny z człowiekiem.
Na pokład wyszła załoga kutra. Czekali na ratunek, powiązani ze sobą linami, by nie zmyło ich z pokładu. Czepiali się sieci rybackich będących na pokładzie.
— Kurwa, na pokładzie jest cała piątka, nikt nie steruje łajbą!
Potężne uderzenie wiatru cisnęło śmigłowcem w dół. Jednocześnie potężna fala wyrzuciła do góry krypę.
— Piotrek, do góry, kurwa, do góry! — wrzasnął wychylony przez drzwi boczne śmigłowca Adam.
Piotr ściągnął wolant do siebie, próbując podnieść maszynę. Było jednak za późno. Tylny wirnik uderzył w maszt uniesionego falą kutra. W kabinie zawyły wszystkie możliwe sygnały alarmowe.
— Tu Hoplit 01. Straciliśmy tylny wirnik – rzucił w eter pilot.
Maszyna podniosła się sporo. Silniki zawyły pełną mocą. Pilot za wszelką cenę chciał nabrać wysokości. W jego głowie tłukła się tylko jedna myśl: Nie runąć na kuter!
Pozbawiony tylnego wirnika śmigłowiec zaczął obracać się wokół własnej osi. Niebezpiecznie przechylał się na jedną ze stron. Odpiąłem się z wyciągarki. Przerażony Adam, działając jak automat, odpiął z pasów śmiertelnie przerażoną Agnieszkę.
— May Day. Tu Hoplit 01! — usłyszeliśmy głos Piotra.
Robił wszystko. Starał się opanować maszynę. Ta, pozbawiona tylnego wirnika, stawała się niesterowna. Traciła wysokość i coraz szybciej obracała się wokół własnej osi.
— Spadamy! — wrzasnął Piotr.
— Skaczcie! — rzucił Adam, wpychając Agnieszkę w moje ramiona.
Stałem przy otwartych drzwiach bocznych. Siłą bezwładności wypadliśmy przez nie, lądując w lodowatym Bałtyku. Fala nakryła nas oboje. Gdy się wynurzyłem, dojrzałem, jak łopaty śmigłowca uderzają w wodę. Następnie usłyszałem głuchy huk. Kawałki rozwalonych i mielących jeszcze siłą rozpędu łopat latały wszędzie. Zanurkowałem za ukochaną. Gdy wypłynąłem, było już po wszystkim. Kadłub poczciwego Mi-2RN powoli niknął, targany uderzeniami potężnych fal. W bezpośredniej bliskości płonęło paliwo lotnicze. Trupi blask pław sygnalizacyjnych oświetlał miejsce katastrofy.
Mocno trzymałem nieprzytomną Agnieszkę. Pociągnąłem za uchwyt i jej kamizelka ratunkowa napełniła się gazem Utrzymywałem jej ciało na sobie, walcząc z wysokimi falami. Słona woda chlastała mnie po twarzy. Nasunąłem sobie i jej na oczy maskę.
— Obudź się, ukochana, błagam, odezwij się!
Patrzyłem, jak kadłub naszego śmigłowca wraz z dwoma załogantami idzie pod wodę. Nie mogłem nic zrobić. Przyłożyłem palec do jej ust i nosa. Wyczułem oddech. Żyła.
Stanowisko Dowodzenia, zaraz po katastrofie. Darłowo.
— Powtarzam, katastrofa śmigłowca ratowniczego, cztery osoby na pokładzie, okolice planowanej akcji ratunkowej — meldował do Centrum Ratownictwa Morskiego Darłowski DKL.
— Przyjąłem. W trybie alarmowym wychodzi „ORP Mieszko” — usłyszał DKL od nadrzędnego dowództwa.
Doświadczony kapitan wiedział, że zanim dotrze tam ich okręt, minie dobre parę godzin. Nie znał stanu poszkodowanych. Ba, nie wiedział, czy ktokolwiek przeżył tę katastrofę. Prócz rybaków miał tam teraz załogę rozbitego śmigłowca. Spojrzał na swojego pomocnika. Wszyscy pracowali na wysokich obrotach.
— Na moją odpowiedzialność, poślij tam naszego Mi-14 z ZOP-u. Oni muszą wiedzieć, że nie są sami – rzucił młodszemu stopniem koledze.
Nie mieli w pierwszym stanie gotowości żadnej maszyny ratowniczej. Przygotowywali co prawda kolejnego Mi-14 PS, lecz to musiało potrwać. Załoga była gotowa, lecz nie maszyna. Co innego dyżurny śmigłowiec zwalczania okrętów podwodnych. Tam zawsze jeden był w pierwszym stanie gotowości bojowej, gotowy do wylotu natychmiast.
Pomocnik podniósł słuchawkę telefonu. Sztywne, bezpośrednie połączenie, bez konieczności wybierania numeru. Kapitan pełniący służbę DKL brał na siebie wielką odpowiedzialność. Bez ustalenia tego z dowództwem MW, podejmował decyzję o wysłaniu maszyny na ratunek tej załodze. Miał takie prawo, lecz tylko w sytuacjach wyższej konieczności, utraty łączności z nadrzędnym SD. Ryzykował swoją karierę.
— Niech nasi załadują im tratwę ratunkową, przynajmniej w ten sposób im pomożemy — dodał.
Pomocnik nacisnął na konsoli sygnał alarmu dla tej załogi. Wolnym technikom z grupy poszukiwawczej nakazał załadowanie do ZOP-owskiego śmigłowca tratwy ewakuacyjnej. Po kilkunastu minutach w powietrze uniósł się potężny Mi-14 o sygnale wywoławczym „Haze 04”. Miał podane wszystkie dane. Załoga nie zadała żadnych pytań. Zdawali sobie sprawę, że lecą wesprzeć swoich kolegów.
Lecąc z prędkością blisko dwustu kilometrów na godzinę, to potężne bydlę lepiej radziło sobie z wiatrem niż poczciwy Mi-2. Jego dwa mocne reflektory przeczesywały Bałtyk. Załoga w skupieniu wypatrywała rozbitków.
— Może opuścić im sonar i wciągniemy ich tak na pokład? — rzucił jeden z członków załogi.
Było to ryzykowne i niebezpieczne. Pilotujący śmigłowiec porucznik Kowalski od razu wybił im to z głowy.
— Zrzucamy tratwę i oświetlamy rejon wypadku. Wystarczy na dziś straconych śmigłowców – uciął krótko dyskusję.
Wiatr się zaostrzał. Na dodatek zaczął padać śnieg. Wycieraczki na przedniej szybie ledwo nadążały. Posuwali się w tej śnieżycy jak „Sokół Millenium” z „Gwiezdnych Wojen”, wchodzący w hiperprędkość. Warunki oscylowały w okolicy minimalnych. Nadlatywali nad rejon wypadku. Pilot obniżył lot i zmniejszył prędkość. Zauważył przygasające flary zrzucone wcześniej z rozbitego śmigłowca.
— Mam ich, dwie osoby unoszą się na powierzchni — dostrzegł jeden z załogantów.
— Obok kuter tonie — dorzucił drugi.
Nad powierzchnię morza wystawał tylko dziób kutra.
— Darłowo SAR, tu Haze 04. Jestem nad rozbitkami. Kuter tonie. Załoga kutra w tratwie ratunkowej. Dwójka naszych na powierzchni. Odpalona jedna raca. Widzę lampy stroboskopowe – zameldował drugi pilot.
— Zaznaczam pozycję, wyrzucam tratwę — dodał pierwszy.
Majstersztykiem było chwilowe zawiśnięcie po zrzuceniu świeżego ładunku bomb oświetlających nad dwójką rozbitków i zrzucenie obok nich sporej tratwy ratunkowej. Dojrzeli wysunięty kciuk ratownika. Wiedzieli, że dostrzegł tratwę, która teraz, samodzielnie napełniona sprężonym powietrzem, otworzyła się i kołysała na wzburzonych wodach Bałtyku. Krążyli nad nimi do momentu, gdy upewnili się, że ta dwójka dostała się do jej wnętrza.
— Darłowo SAR, tu Haze 04, odchodzę, dwójka naszych w tratwie – z bólem serca zameldował porucznik i skierował maszynę w kierunku lądu.
— Boże, miej ich w swojej opiece — rzucił jeden z załogantów.
Usłyszałem w złowrogich pomrukach sztormu charakterystyczny szum nadlatującej maszyny. Nie mogłem się mylić – to był odgłos Mi-14. Tak brzmiał tylko ten typ naszego śmigłowca. Agnieszka odzyskała przytomność i patrzyła na mnie przerażona.
— Już, spokojnie, kochanie, lecą po nas, zaraz nas zabiorą — pocieszałem ją.
— Uratuj nas i siebie — powiedziała, a fala zalała jej usta.
Za wszelką cenę starałem się utrzymać ją na powierzchni. Sztorm nie ustawał. Zdałem sobie sprawę, że jej skafander był miejscami rozerwany przez odłamki łopat śmigłowca. Zapytałem, czy jest ranna, ale zaprzeczyła. Było jednak cholernie zimno, a adrenalina mogła zdziałać swoje. Mogła po prostu nie czuć obrażeń. Czułem, jak drży z zimna, a jej usta stawały się sine. Całowałem je, próbując je ogrzać. Sam również odczuwałem zimno – mój specjalistyczny skafander ratowniczy był rozerwany na plecach. Stracił swoją definicję suchości.
Pilot znalazł nas po chwili. Oślepiający snop światła z reflektora zmusił mnie do przymknięcia oczu i zasłonięcia dłonią oczu Agnieszki. Wyprostowałem rękę i podniosłem kciuk do góry, dając im znać, że żyję. Zrobili krąg, oświetlając powierzchnię morza kolejnymi bombami sygnalizacyjnymi.
— Dobrze, zaraz spuszczą ratownika, zabierze cię — przekazałem ukochanej.
— Nas, jestem w ciąży — usłyszałem w odpowiedzi.
— Tak, was — odparłem zaskoczony.
Mi-14 zawisł nad nami. Patrzyłem w górę, oczekując, że zaraz na wyciągarce spuszczą ratownika. Podtrzymując Agnieszkę, odpaliłem racę sygnalizacyjną. Wcześniej zapaliłem przymocowane do naszych kombinezonów lampy stroboskopowe.
— Nie, kurwa, nie — jęknąłem, rozpoznając po malowaniu, że to nie jest śmigłowiec SAR.
Był to ZOP-owski Mi-14. Pilot ryzykował, będąc w zawisie tak nisko. Z jego pokładu wyrzucono jakiś ładunek. Kolejna wysoka fala prawie otarła się o jego kadłub. Ryzykował cholernie dużo. Podniósł maszynę do góry. Obok nas rozkładała się tratwa ratunkowa. Śmigłowiec krążył wokół nas w ciasnych zakrętach.
— Uratujesz nas? — zapytała Agnieszka.
Chciało mi się wyć. Walczyłem ze spienionymi falami, ciągnąc ją ze sobą. Chciałem jak najszybciej dotrzeć do tratwy ratunkowej. Nie mogłem powiedzieć jej, że to nie śmigłowiec SAR. Straciłaby wolę przetrwania, a tego nie chciałem.
— Tak, nic nie mów, kochanie, jest za silny wiatr, zobacz, krążą, nie opuszczą nas — kłamałem, wciągając ją na pokład tratwy.
Tratwą kołysało cholernie. Byliśmy jednak w tej chwili o wiele bezpieczniejsi niż w lodowatej wodzie. Wydobyłem kolejną racę i odpaliłem ją, dając załodze śmigłowca znak, że jesteśmy w środku. Podniosłem dłoń i ponownie wyciągnąłem kciuk ku górze. Zatoczyli jeszcze jeden krąg i odlecieli w kierunku lądu. W upiornym świetle pław sygnalizacyjnych dojrzałem szalupę ratunkową rybaków. Odpływali od nas. Otworzyła oczy, patrząc na mnie. Przytuliłem ją do siebie.
— Wytrzymaj kochanie, wytrzymaj, błagam — jęknąłem i pocałowałem ją w usta...
Lata 90. Pomieszczenia służbowe 2. Darłowskiego Dywizjonu Lotniczego MW, Grupa poszukiwawczo-ratownicza wchodząca w skład SAR.
Leżałem obok swojej ukochanej, która spała słodko na boku. Patrzyłem na jej cudowne, kobiece ciało i zastanawiałem się, dlaczego wybrała właśnie mnie. Młoda lekarka podjęła pracę w naszym dywizjonie jako lekarz pokładowy śmigłowca ratunkowego. Dobiegałem trzydziestki, a mój stopień wojskowy – bosman sztabowy. Uderzali do niej oficerowie z kwatermistrzostwa, z dowództwa i inni. Wybrała właśnie mnie. Cichego podoficera z jednostki SAR, który w kasynie zamówił dla niej piosenkę „Crazy for you” i poprosił do tańca. Jakże opierała się wtedy, jak zgrywała niedostępną twierdzę. Los spłatał nam figla, bo lataliśmy razem. W tamtych czasach nie było ratowników medycznych. Załoga śmigłowca składała się z pilota, mechanika lub technika pokładowego, lekarza i ratownika – tym ostatnim byłem ja. Podoficer z maturą to wówczas było coś. Rodzina nie była dla mnie wsparciem; bardziej wychowywała mnie ulica niż dom. Ojciec wiecznie pijany, matka próbująca ogarnąć ten chaos. Wojsko wydawało się najlepszym wyjściem. Kochałem wodę, w niej czułem się jak ryba. Crawl, żabka, delfin czy pływanie na plecach – to była dla mnie bajka. Jeszcze w technikum zdobyłem papiery młodszego ratownika, a wcześniej żółty czepek. W 1993 roku, po szkole trafiłem do dywizjonu w Darłowie. Przydział – ratownik.
Patrzyłem na śpiącą ukochaną. Za dwa tygodnie mieliśmy wziąć ślub. Wszystko było już dopięte na ostatni guzik. Związek małżeński miał nas rozdzielić w pracy, ponieważ procedury zabraniały latania w jednym śmigłowcu małżeństw. Jeszcze tydzień, potem urlop i wymarzony ślub.
Agnieszka przeciągnęła się. Nikt nie zwracał uwagi na to, że sypialiśmy razem w pracy. Każdy traktował nas już jak małżeństwo. Zajmowaliśmy osobny pokoik odpoczynku i nikt nie przeszkadzał nam w relaksie.
Lutowy wieczór powoli dobiegał końca. Spojrzałem na zegarek – była czwarta nad ranem. Na zewnątrz szalała śnieżyca, a na Bałtyku szalał sztorm. Marne były szanse, by jakakolwiek jednostka w taką pogodę wybrała się w morze. Kolejny spokojny dyżur, który miał się zakończyć o 09:30.
Wtuliłem się w nią. Szepnęła coś cichutko, gdy moje dłonie objęły jej wysportowane ciało. Spała w samej bieliźnie – gustowny biały biustonosz wykończony koronką i białe figi. Wsunąłem jedną dłoń pod miseczkę, druga powędrowała pod materiał fig.
— Zwariowałeś — szepnęła, otwierając oczy.
Palec dłoni wsunął się do jej dziurki. Przeciągnęła się jak kotka, przymykając zaspane oczy. Poddała się moim pieszczotom. Czułem ciepło bijące z wnętrza jej intymności. Byłem delikatny. Czułem, jak staje się coraz bardziej wilgotna. Nie chciałem jej sprawić bólu. Delikatnie gładziłem. Drugą dłonią uciskałem pierś.
Odwróciła się twarzą do mnie i zsunęła swoją dłoń niżej, uchwyciła mój sterczący organ. Zsunęła slipki i zaczęła delikatnie gładzić mosznę. Drugą dłonią dotykała klatki piersiowej. Zaczęliśmy się całować, nasze języki splotły się jak winorośl. Chcieliśmy tych pieszczot oboje. Czułem, jak jej wnętrze pulsuje, jak jest ciepłe i wilgotne. Wsunąłem ponownie palec w jej głąb. Jęknęła cichutko. Poczęła ruszać dłonią, drażniąc penisa. Nasze oddechy stały się szybsze i płytsze.
— Kocham cię — szepnęła, masturbując mnie.
Nie mogliśmy pozwolić sobie na pełny stosunek. Zawsze istniała obawa, że ktoś przypadkowo wejdzie do pomieszczenia i nas nakryje. Taki szybki petting, wzajemne pieszczoty, zdarzały się nam często w koszarach.
Ruszała delikatnie biodrami, napraszając się o więcej. Nie przestawała mnie stymulować. Czułem, jak powolutku dochodzę. Ta nadchodząca fala przyjemności następowała powoli. Agnieszka nigdy nie robiła tego szybko i machinalnie. Jak sprawny wirtuoz, potrafiła delikatnymi ruchami dłoni doprowadzić mnie do orgazmu. Sama też wiła się, zaciskając i luzując uda. Zagryzła palec w momencie, gdy trysnąłem nasieniem. Jeszcze chwila i jej ciałem zaczęły wstrząsać konwulsje orgazmu. Starała się tłumić ciche pojękiwania.
Spełnieni i zmęczeni zwaliliśmy się na plecy, patrząc w sufit na wpół przymkniętymi oczami. Oddychaliśmy głęboko, puls opadał, a bicie naszych serc powoli się normowało.
— Bosmanie, czy wy sobie nie pozwalacie za dużo w stosunku do wyższego stopniem? — zapytała zadziornie, uśmiechając się.
Miała stopień podporucznika Marynarki Wojennej. W hierarchii wojskowej dzieliła nas przepaść.
— Czyżby pani porucznik chciała na mnie napisać raport z tego zajścia?
Pocałowała mnie w policzek, poprawiła zsuniętą bieliznę i wstała z łóżka. Moim oczom ukazało się jej zgrabne, alabastrowe ciało. Cichutko, na palcach udała się do łazienki. Wróciła po chwili, położyła się obok mnie, głową na mojej klatce piersiowej.
— Wiesz, nie mogę się już doczekać, kiedy będę twoją żoną — rzuciła, całując tors.
— Wiem, ja też. — Złożyłem pocałunek na jej długich blond włosach.
Zapadliśmy w płytki sen.
+++
Dźwięk alarmowego buczka postawił wszystkich na nogi. Poderwaliśmy się z posłania. To przeraźliwe wycie nie zwiastowało niczego dobrego. Ktoś na morzu potrzebował ratunku. Tylko, kto o zdrowych zmysłach wypływa w taką pogodę? Chyba tylko kompletny wariat lub samobójca. Miałem nadzieję, że to nie jest kolejny wypadek promu.
Miałem w pamięci rok 1993. Wtedy, jako świeży ratownik leciałem Mi-14 na pomoc „Heweliuszowi”. Wysłano nas za późno, prom był w sektorze działania niemieckich służb. Pamiętałem, jak w gotowości czekaliśmy na sygnał zezwolenia. „Heweliusz” wywrócił się stępką do góry po piątej nad ranem, a my dostaliśmy zgodę na start parę minut przed dziewiątą. Pięć godzin w lodowatej wodzie dla ludzi bez odpowiednich skafandrów oznacza śmierć. W końcu wystartowaliśmy, leciałem w trzecim śmigłowcu. W rejon katastrofy dotarliśmy około czternastej. Na powierzchni widać było kapoki, koła ratunkowe, wiosła od szalup, jakieś małe skrzynki lub pudełka. Każdej z tych rzeczy trzeba było się dokładnie przyjrzeć i sprawdzić. Podejmowaliśmy już same zwłoki. Nikogo żywego . Przeżyłem to bardzo.
— Co jest? — zapytałem technika pokładowego.
— Kuter „DAR-267” nadał „SOS”, podobno ich zalewa i toną.
Nałożyłem na siebie suchy kombinezon ratunkowy. Do pasa miałem przymocowane płetwy. Wszyscy zameldowaliśmy się u Dyżurnego Kierownika Lotniska (DKL). Wszystko działało jak w zegarku.
Kołem napędowym i głównym elementem tej maszynerii był pion dowódczy. Odpowiadał za przyjęcie i rozpoznanie zadania, zebranie wymaganych informacji, wypracowanie koncepcji wykonania zadania i wprawienie w ruch dwóch pozostałych trybików – pionu lotniczego i technicznego,
Pion lotniczy i pion techniczny działały jakby niezależnie Każdy wiedział, co miał robić, załogi samoczynnie dobierały składy i pospiesznie udawały się na próby śmigłowców.
W tym samym czasie pion techniczny przygotowywał śmigłowce (odkrycie, rozkotwiczenie, dostarczenie zasilania itp.). W pewnym momencie obydwa trybiki się zazębiały (uruchomienie i próba śmigłowców), a następnie dosprzęglały się do głównego mechanizmu – maszyna gotowa, zegar zaczyna tykać. Po próbach dowódcy załóg zgłaszali gotowość pionowi dowódczemu.
— Kuter „DAR-267” nadał sygnał „May Day”. Jest na pozycji… Stan morza osiem. Wiatr sześćdziesiąt pięć węzłów. Fale pięć metrów, temperatura wody plus dwa. Startuje „Haze 16”, w odwodzie „Hoplit 01” – usłyszeliśmy.
Czekaliśmy na sygnał od pilotów o tym, że śmigłowiec jest gotowy do startu. Tymczasem usłyszeliśmy w radiu.
— Tu „Haze 16”. Jestem wyłączony z akcji. Łopaty uderzyły w belkę ogonową –
Zakląłem w duchu. Mi-14 — był prawdziwym śmigłowcem ratunkowym, zdolnym do powrotu do bazy na jednym z dwóch silników. Mógł zabrać na pokład kilkunastu rozbitków, a nawet wodować na morzu przy słabych falach.
Są dwa newralgiczne momenty, kiedy przy silnym porywistym wietrze może dojść do awarii, i nie wolno o nią obwiniać pilotów: moment uruchamiania wirnika oraz podczas jego wyłączania. Przy rozkręcaniu łopat, gdy te jeszcze nie mają odpowiednio dużego momentu obrotowego, tak samo jak podczas zwalniania obrotów, silny podmuch wiatru może sprawić, że łopaty uderzą w belkę ogonową. Tak właśnie stało się wtedy. Ledwo pilot uruchomił silnik, śmigłowiec wyszedł z użytku.
— Hoplit 01 gotowy do startu. Czekam na medyka i ratownika — zameldował pilot drugiego śmigłowca.
— Technicy, przygotować Haze 13. Hoplit 01, wysyłam ci personel — zadecydował DKL.
Klepnął mnie i Agnieszkę w ramię, dając sygnał, by pędzić do poczciwego Mi-2RN, znanego w marynarskim slangu jako „Michałek”.
— Powodzenia — usłyszałem od niego, opuszczając pomieszczenie odpraw.
Nie lubiłem latać „Michałkiem”. To nie był rasowy śmigłowiec ratunkowy, lecz przerobiona wersja standardowego Mi-2. Nie był w stanie powrócić do bazy na jednym silniku. W jednostce używano go do mniej ambitnych zadań. Pełnił bardziej funkcję maszyny dyspozycyjnej niż ratunkowej.
— Ile osób na kutrze? — zapytałem technika, gramoląc się na pokład „Hoplita”.
— Pięciu — odparł krótko.
— Kurwa, niedobrze, trzeba będzie obrócić dwa razy, nie weźmiemy ich wszystkich jednocześnie — odpowiedziałem.
— Spokojnie, Radek, podejmiemy wszystkich, damy radę — rzucił doświadczony kapitan Piotr Miśkowiec, pilotujący śmigłowiec.
Miał na tym typie wylatane tysiące godzin i znał swój Mi-2 jak własną kieszeń. Podniósł maszynę z pasa. Mocny podmuch wiatru uderzył w śmigłowiec, potrząsając nim. Powoli nabieraliśmy wysokości. Siedzący obok technik Adam nawiązał łączność z Stanowiskiem Dowodzenia.
— Hoplit 01 w powietrzu, udajemy się w rejon poszukiwań.
Łopaty młóciły powietrze. Silny wiatr dawał się we znaki. Piotr mocno trzymał wolant. Zbliżał się do wieku emerytalnego. Może więc z racji wieku był ostoją spokoju. Minęliśmy stały ląd i znaleźliśmy się nad morzem. Włączył umocowany na boku śmigłowca silny reflektor, snop światła którego omiatał wzburzony Bałtyk. Fale były wysokie. Sztorm nabierał siły.
— Dziewiątka jak nic — ocenił pilot, patrząc na kotłującą się wodę.
Pilotował maszynę na niskiej, ale bezpiecznej wysokości. W świetle reflektora dało się dostrzec potężne grzywacze. Pokonywaliśmy kolejne kilometry, walcząc z przeciwnym wiatrem. Nasz „Hoplit” zbliżał się do rejonu, gdzie powinien być nieszczęsny kuter. Zawył buczek na tablicy przyrządów pokładowych.
— Sygnalizacja oblodzenia tylnego wirnika — zameldował technik.
— Spięcie? — zapytał kapitan.
— Może, inne sygnalizatory milczą. Piotr, co robimy?
Kapitan obrócił się do mnie:
— Radek, co robimy? — zapytał .
Był dowódcą statku powietrznego, nie miałem prawa mu niczego rozkazać, ale miło było, że liczył się z moim zdaniem.
— Zawracając, skazujemy ich na śmierć — odparłem.
— Adam, jaki zapas paliwa? — zapytał technika.
— Na jakieś 50 minut, damy radę.
— Darłowo Sierra-Alfa-Romeo, tu Hoplit 01. Mamy sygnalizację oblodzenia wirnika, lecimy dalej. Zapas paliwa na około 45 minut – zameldował do bazy.
Zdecydował się podjąć ryzyko. Po chwili buczek sygnalizacji oblodzenia zamilkł, a lampka na tablicy zgasła.
Agnieszka, przypięta pasami, siedziała przy zamontowanej kozetce. Nie odzywała się ani słowem, wiedząc, że za kilka, kilkanaście minut jej ukochany zanurzy się w śmiertelnie zimnym Bałtyku. Wszyscy mieli na sobie suche skafandry ratunkowe, ale tylko ja miałem ten o najwyższym poziomie ochrony.
— Jeżeli żyją, to cię spuścimy wyciągarką. Skok jest niedozwolony, za wysokie fale – uprzedził mnie technik.
— Kurwa, co jest z tym wysokościomierzem? Nici z niego, wariuje – zauważył Piotr.
Nie było w tym nic dziwnego; to normalne, że przy takiej pogodzie i niestabilnym poziomie morza wysokościomierz szalał. Co chwila słychać było ostrzegawcze buczki, że znajdujemy się za nisko.
— Wyłączyć go? — zapytał się technik.
— Darłowo Sierra-Alfa-Romeo, tu Hoplit 01. Wiatr sześćdziesiąt do osiemdziesięciu. Wyłączam wysokościomierz – wysłali informację do bazy.
— Tu Darłowo SAR, przyjąłem — usłyszeli w radiostacji.
— Wysokościomierz wyłączony. Teraz musisz radzić sobie sam — zameldował technik.
Lecieliśmy na własne ryzyko. Było to dopuszczone procedurami. Zbliżaliśmy się do miejsca, gdzie powinien być kuter. Reflektor omiatał wzburzone fale, ale nigdzie nie mogliśmy dostrzec jednostki.
— Nie mogło ich tak znieść, muszą tu gdzieś być, chyba że… — rzucił technik, wstając z fotela.
Pilot tracił teraz drugą parę oczu patrzącą na przyrządy i przed siebie. Technik miał za zadanie obsługiwać wyciągarkę i obserwować okolicę z otwartych drzwi bocznych śmigłowca. Agnieszka odpięła pasy i pocałowała mnie w usta.
— Wracaj szybko — usłyszałem.
Byliśmy dokładnie na pozycji, z której nadano sygnał SOS z kutra. Piotr obniżył nieco lot i zaczął zataczać krąg.
— Darłowo SAR, tu Hoplit 01. Jesteśmy na miejscu. Zaczynamy poszukiwania. Zaznaczam pozycję – zameldował.
Nacisnął odpowiedni przycisk i zwolnił z ustaloną zwłoką z kasety KD-2-353 bomby oświetlająco-sygnalizacyjne OMAB-25. Sześć pław, zwalnianych przez automat, opadło na wzburzoną powierzchnię Bałtyku, rozświetlając ją pomarańczowym, silnym światłem. Stare bomby, ale niezawodne.
— Jest tam, na drugiej — dostrzegł kuter Adam.
Był. Rzucany potężnymi falami kuter wyglądał w tym Armagedonie jak mała zabawka. Fale przelewały się przez jego pokład, niszcząc resztki osprzętu.
— Spuścimy cię na pokład, z wody nie dostaniesz się przy tak wysokich falach — zadecydował pilot, kierując „Michałka” w stronę łajby.
Byłem gotowy do działania. Kapitan ponownie włączył wysokościomierz. Potrzebował jego wskazań żeby, będąc w zawisie, nie zejść za nisko. Ktoś z nadbudówki kutra zapalił ratunkową racę. Adam otworzył drzwi boczne śmigłowca.
— Jest flara, są żywi — rzuciłem.
— Radek, podejdę jak najbliżej i cię spuszczę. Ładuj ich na wyciągarkę i dawaj do nas, masz kwadrans, nie więcej – rzucił kapitan, przekrzykując warkot silników.
Kiwnąłem głową, że rozumiem. Miotany podmuchami wiatru śmigłowiec powoli zajmował pozycję nad łajbą.
— Darłowo SAR, tu Hoplit 01. Czy macie z nimi łączność? – rzucił w eter pilot.
— Tu „Darłowo SAR”. Co im przekazać? .
— Niech sternik trzyma stery, bo kołysze nimi niesamowicie. Postaram się posadzić ratownika na pokładzie .
Byliśmy nad łajbą.
— Kurwa, reflektor przerywa! — zawołał Adam, widząc, jak reflektor załącza się i gaśnie.
— Mamy flary, dam radę — odparł pilot.
— Tu „Darłowo SAR”. Sternik powiadomiony. Powodzenia — zatrzeszczało w radiostacji.
— Radek, gotowy? — usłyszałem.
— Gotowy, podpinam się do wyciągarki — krzyknąłem.
— Technik w gotowości do opuszczenia ratownika — zameldował Adam, podpinając mnie do haka wyciągarki.
Spojrzałem na Agnieszkę. Patrzyła przerażona, jak zawsze, gdy udawałem się do tego specyficznego piekła. Podniosłem kciuk na znak, że jestem gotowy. Sygnał z wysokościomierza znów zawył.
— Wyłączam wysokościomierz, poczekajcie chwilę, dam wam znak — usłyszeliśmy słowa kapitana.
Z wielką precyzją ponownie naprowadzał Mi-2RN nad pokład kutra. Robił to z gracją i finezją. Miotany podmuchami wiatru śmigłowiec w jego rękach był posłuszną maszyną. Widać było mistrzowską rękę pilota, to zgranie bezdusznej maszyny z człowiekiem.
Na pokład wyszła załoga kutra. Czekali na ratunek, powiązani ze sobą linami, by nie zmyło ich z pokładu. Czepiali się sieci rybackich będących na pokładzie.
— Kurwa, na pokładzie jest cała piątka, nikt nie steruje łajbą!
Potężne uderzenie wiatru cisnęło śmigłowcem w dół. Jednocześnie potężna fala wyrzuciła do góry krypę.
— Piotrek, do góry, kurwa, do góry! — wrzasnął wychylony przez drzwi boczne śmigłowca Adam.
Piotr ściągnął wolant do siebie, próbując podnieść maszynę. Było jednak za późno. Tylny wirnik uderzył w maszt uniesionego falą kutra. W kabinie zawyły wszystkie możliwe sygnały alarmowe.
— Tu Hoplit 01. Straciliśmy tylny wirnik – rzucił w eter pilot.
Maszyna podniosła się sporo. Silniki zawyły pełną mocą. Pilot za wszelką cenę chciał nabrać wysokości. W jego głowie tłukła się tylko jedna myśl: Nie runąć na kuter!
Pozbawiony tylnego wirnika śmigłowiec zaczął obracać się wokół własnej osi. Niebezpiecznie przechylał się na jedną ze stron. Odpiąłem się z wyciągarki. Przerażony Adam, działając jak automat, odpiął z pasów śmiertelnie przerażoną Agnieszkę.
— May Day. Tu Hoplit 01! — usłyszeliśmy głos Piotra.
Robił wszystko. Starał się opanować maszynę. Ta, pozbawiona tylnego wirnika, stawała się niesterowna. Traciła wysokość i coraz szybciej obracała się wokół własnej osi.
— Spadamy! — wrzasnął Piotr.
— Skaczcie! — rzucił Adam, wpychając Agnieszkę w moje ramiona.
Stałem przy otwartych drzwiach bocznych. Siłą bezwładności wypadliśmy przez nie, lądując w lodowatym Bałtyku. Fala nakryła nas oboje. Gdy się wynurzyłem, dojrzałem, jak łopaty śmigłowca uderzają w wodę. Następnie usłyszałem głuchy huk. Kawałki rozwalonych i mielących jeszcze siłą rozpędu łopat latały wszędzie. Zanurkowałem za ukochaną. Gdy wypłynąłem, było już po wszystkim. Kadłub poczciwego Mi-2RN powoli niknął, targany uderzeniami potężnych fal. W bezpośredniej bliskości płonęło paliwo lotnicze. Trupi blask pław sygnalizacyjnych oświetlał miejsce katastrofy.
Mocno trzymałem nieprzytomną Agnieszkę. Pociągnąłem za uchwyt i jej kamizelka ratunkowa napełniła się gazem Utrzymywałem jej ciało na sobie, walcząc z wysokimi falami. Słona woda chlastała mnie po twarzy. Nasunąłem sobie i jej na oczy maskę.
— Obudź się, ukochana, błagam, odezwij się!
Patrzyłem, jak kadłub naszego śmigłowca wraz z dwoma załogantami idzie pod wodę. Nie mogłem nic zrobić. Przyłożyłem palec do jej ust i nosa. Wyczułem oddech. Żyła.
+++
Stanowisko Dowodzenia, zaraz po katastrofie. Darłowo.
— Powtarzam, katastrofa śmigłowca ratowniczego, cztery osoby na pokładzie, okolice planowanej akcji ratunkowej — meldował do Centrum Ratownictwa Morskiego Darłowski DKL.
— Przyjąłem. W trybie alarmowym wychodzi „ORP Mieszko” — usłyszał DKL od nadrzędnego dowództwa.
Doświadczony kapitan wiedział, że zanim dotrze tam ich okręt, minie dobre parę godzin. Nie znał stanu poszkodowanych. Ba, nie wiedział, czy ktokolwiek przeżył tę katastrofę. Prócz rybaków miał tam teraz załogę rozbitego śmigłowca. Spojrzał na swojego pomocnika. Wszyscy pracowali na wysokich obrotach.
— Na moją odpowiedzialność, poślij tam naszego Mi-14 z ZOP-u. Oni muszą wiedzieć, że nie są sami – rzucił młodszemu stopniem koledze.
Nie mieli w pierwszym stanie gotowości żadnej maszyny ratowniczej. Przygotowywali co prawda kolejnego Mi-14 PS, lecz to musiało potrwać. Załoga była gotowa, lecz nie maszyna. Co innego dyżurny śmigłowiec zwalczania okrętów podwodnych. Tam zawsze jeden był w pierwszym stanie gotowości bojowej, gotowy do wylotu natychmiast.
Pomocnik podniósł słuchawkę telefonu. Sztywne, bezpośrednie połączenie, bez konieczności wybierania numeru. Kapitan pełniący służbę DKL brał na siebie wielką odpowiedzialność. Bez ustalenia tego z dowództwem MW, podejmował decyzję o wysłaniu maszyny na ratunek tej załodze. Miał takie prawo, lecz tylko w sytuacjach wyższej konieczności, utraty łączności z nadrzędnym SD. Ryzykował swoją karierę.
— Niech nasi załadują im tratwę ratunkową, przynajmniej w ten sposób im pomożemy — dodał.
Pomocnik nacisnął na konsoli sygnał alarmu dla tej załogi. Wolnym technikom z grupy poszukiwawczej nakazał załadowanie do ZOP-owskiego śmigłowca tratwy ewakuacyjnej. Po kilkunastu minutach w powietrze uniósł się potężny Mi-14 o sygnale wywoławczym „Haze 04”. Miał podane wszystkie dane. Załoga nie zadała żadnych pytań. Zdawali sobie sprawę, że lecą wesprzeć swoich kolegów.
Lecąc z prędkością blisko dwustu kilometrów na godzinę, to potężne bydlę lepiej radziło sobie z wiatrem niż poczciwy Mi-2. Jego dwa mocne reflektory przeczesywały Bałtyk. Załoga w skupieniu wypatrywała rozbitków.
— Może opuścić im sonar i wciągniemy ich tak na pokład? — rzucił jeden z członków załogi.
Było to ryzykowne i niebezpieczne. Pilotujący śmigłowiec porucznik Kowalski od razu wybił im to z głowy.
— Zrzucamy tratwę i oświetlamy rejon wypadku. Wystarczy na dziś straconych śmigłowców – uciął krótko dyskusję.
Wiatr się zaostrzał. Na dodatek zaczął padać śnieg. Wycieraczki na przedniej szybie ledwo nadążały. Posuwali się w tej śnieżycy jak „Sokół Millenium” z „Gwiezdnych Wojen”, wchodzący w hiperprędkość. Warunki oscylowały w okolicy minimalnych. Nadlatywali nad rejon wypadku. Pilot obniżył lot i zmniejszył prędkość. Zauważył przygasające flary zrzucone wcześniej z rozbitego śmigłowca.
— Mam ich, dwie osoby unoszą się na powierzchni — dostrzegł jeden z załogantów.
— Obok kuter tonie — dorzucił drugi.
Nad powierzchnię morza wystawał tylko dziób kutra.
— Darłowo SAR, tu Haze 04. Jestem nad rozbitkami. Kuter tonie. Załoga kutra w tratwie ratunkowej. Dwójka naszych na powierzchni. Odpalona jedna raca. Widzę lampy stroboskopowe – zameldował drugi pilot.
— Zaznaczam pozycję, wyrzucam tratwę — dodał pierwszy.
Majstersztykiem było chwilowe zawiśnięcie po zrzuceniu świeżego ładunku bomb oświetlających nad dwójką rozbitków i zrzucenie obok nich sporej tratwy ratunkowej. Dojrzeli wysunięty kciuk ratownika. Wiedzieli, że dostrzegł tratwę, która teraz, samodzielnie napełniona sprężonym powietrzem, otworzyła się i kołysała na wzburzonych wodach Bałtyku. Krążyli nad nimi do momentu, gdy upewnili się, że ta dwójka dostała się do jej wnętrza.
— Darłowo SAR, tu Haze 04, odchodzę, dwójka naszych w tratwie – z bólem serca zameldował porucznik i skierował maszynę w kierunku lądu.
— Boże, miej ich w swojej opiece — rzucił jeden z załogantów.
+++
Usłyszałem w złowrogich pomrukach sztormu charakterystyczny szum nadlatującej maszyny. Nie mogłem się mylić – to był odgłos Mi-14. Tak brzmiał tylko ten typ naszego śmigłowca. Agnieszka odzyskała przytomność i patrzyła na mnie przerażona.
— Już, spokojnie, kochanie, lecą po nas, zaraz nas zabiorą — pocieszałem ją.
— Uratuj nas i siebie — powiedziała, a fala zalała jej usta.
Za wszelką cenę starałem się utrzymać ją na powierzchni. Sztorm nie ustawał. Zdałem sobie sprawę, że jej skafander był miejscami rozerwany przez odłamki łopat śmigłowca. Zapytałem, czy jest ranna, ale zaprzeczyła. Było jednak cholernie zimno, a adrenalina mogła zdziałać swoje. Mogła po prostu nie czuć obrażeń. Czułem, jak drży z zimna, a jej usta stawały się sine. Całowałem je, próbując je ogrzać. Sam również odczuwałem zimno – mój specjalistyczny skafander ratowniczy był rozerwany na plecach. Stracił swoją definicję suchości.
Pilot znalazł nas po chwili. Oślepiający snop światła z reflektora zmusił mnie do przymknięcia oczu i zasłonięcia dłonią oczu Agnieszki. Wyprostowałem rękę i podniosłem kciuk do góry, dając im znać, że żyję. Zrobili krąg, oświetlając powierzchnię morza kolejnymi bombami sygnalizacyjnymi.
— Dobrze, zaraz spuszczą ratownika, zabierze cię — przekazałem ukochanej.
— Nas, jestem w ciąży — usłyszałem w odpowiedzi.
— Tak, was — odparłem zaskoczony.
Mi-14 zawisł nad nami. Patrzyłem w górę, oczekując, że zaraz na wyciągarce spuszczą ratownika. Podtrzymując Agnieszkę, odpaliłem racę sygnalizacyjną. Wcześniej zapaliłem przymocowane do naszych kombinezonów lampy stroboskopowe.
— Nie, kurwa, nie — jęknąłem, rozpoznając po malowaniu, że to nie jest śmigłowiec SAR.
Był to ZOP-owski Mi-14. Pilot ryzykował, będąc w zawisie tak nisko. Z jego pokładu wyrzucono jakiś ładunek. Kolejna wysoka fala prawie otarła się o jego kadłub. Ryzykował cholernie dużo. Podniósł maszynę do góry. Obok nas rozkładała się tratwa ratunkowa. Śmigłowiec krążył wokół nas w ciasnych zakrętach.
— Uratujesz nas? — zapytała Agnieszka.
Chciało mi się wyć. Walczyłem ze spienionymi falami, ciągnąc ją ze sobą. Chciałem jak najszybciej dotrzeć do tratwy ratunkowej. Nie mogłem powiedzieć jej, że to nie śmigłowiec SAR. Straciłaby wolę przetrwania, a tego nie chciałem.
— Tak, nic nie mów, kochanie, jest za silny wiatr, zobacz, krążą, nie opuszczą nas — kłamałem, wciągając ją na pokład tratwy.
Tratwą kołysało cholernie. Byliśmy jednak w tej chwili o wiele bezpieczniejsi niż w lodowatej wodzie. Wydobyłem kolejną racę i odpaliłem ją, dając załodze śmigłowca znak, że jesteśmy w środku. Podniosłem dłoń i ponownie wyciągnąłem kciuk ku górze. Zatoczyli jeszcze jeden krąg i odlecieli w kierunku lądu. W upiornym świetle pław sygnalizacyjnych dojrzałem szalupę ratunkową rybaków. Odpływali od nas. Otworzyła oczy, patrząc na mnie. Przytuliłem ją do siebie.
— Wytrzymaj kochanie, wytrzymaj, błagam — jęknąłem i pocałowałem ją w usta...

