Ktoś głupi powiedział kiedyś, że ponieważ ma siostrę, zawsze będzie mieć przyjaciela. Siedząc w zatłoczonym pociągu, który z dwugodzinnym opóźnieniem wiezie mnie do rodziny na wakacje, długo myślę nad sensem tych słów. Wgapiona we własne odbicie na usmarowanej szybie, widzę swoją starszą siostrę, Martę. Głównie dla niej wracam do domu. Nie jednak po to, by upić się winem i powspominać stare, dobre czasy. Jadę wyrównać rachunki, bo ponieważ mam siostrę, zawsze będę mieć śmiertelnego wroga.
Dzielą nas trzy lata. Zbyt mało, by w dzieciństwie Marta otoczyła mnie swoją opieką i jednocześnie zbyt wiele, bym miała szanse z nią rywalizować. Choć wyglądałyśmy jak bliźniaczki, zawsze przyćmiewała mnie swoją urodą. Jej kształty były pełniejsze, a piękne kości policzkowe rzucały długi cień na moją twarz, która równie dobrze mogła być ziemniakiem. Ileż ja bym wtedy dała, by wyglądać, jak ona! Czego bym nie zrobiła, by cieszyć się uwagą mamy i by wiedzieć, że chwalący się talentem do „robienia córek” ojciec miał na myśli właśnie mnie!
O to, i o wiele więcej, walczyłam przez lata. Czasami dosłownie. Niestety, oprócz urody, ustępowałam siostrze także siłą.
W pamięci wyryte mam te wszystkie razy, kiedy siadała na mnie okrakiem i przytrzymując ręce, powoli spuszczała mi na twarz ślinę, której tak panicznie się bałam. Wciągała ją następnie, by dręczyć mnie dalej, tak długo, aż któregoś z rodziców zmęczą moje wołania o pomoc.
Doskonale pamiętam, jak przy koleżankach i kolegach ściągnęła mi spodnie na gumce razem z majtkami, a nim zdążyłam się zasłonić, założyła mi chwyt. Nelson się nazywał, jak nasz kot. Trzymała mnie tak całą umazaną we łzach, nie pozwalając zakryć najważniejszego miejsca przed jej chichrającymi znajomymi, aż wreszcie nawet im zrobiło się mnie żal i kazali mnie puścić.
Twarz na okiennej szybie gniewnie zaciska wargi.
Nigdy jej nie zapomnę Łukasza, pierwszego kolegi, którego naprawdę lubiłam. Do teraz nie rozumiem, jak mogła być tak podła, by odbić mi chłopaka i to nie dla miłości, a zwykłej satysfakcji z pokazania, że jest lepsza.
Wysiadam z pociągu w Grzeszynie. Ktoś szturcha mnie łokciem.
— Uważaj, jak chodzisz! — wybucham, bo wciąż żyję ostatnim wspomnieniem.
Odwracam się, a tam wystraszony chłopiec. Chcę go przeprosić, bo jak mało kto wiem, co to znaczy być słabszym, ale oddalił się już na kilkanaście metrów. Zostawiam go w spokoju i ciągnę turystyczną walizkę, skaczącą po wrednym bruku. Na mojej twarzy pojawia się uśmiech, bo mijam internat, w którym mieszkałam w czasach licealnych. Pod pretekstem pracy, którą raz miałam, raz nie, spędzałam w nim nawet wakacje, bo wszystko było lepsze od siedzenia w domu. Zatrzymuję się pod przystankiem autobusowym. Zerkam na rozpiskę. Wynika z niej, że do odjazdu jeszcze szmat czasu. Opadam więc na dziurawą ławeczkę. Wierzchem dłoni ocieram z czoła kropelki potu i wzdycham z ulgą, jakbym właśnie obudziła się ze złego snu wspomnień.
Po wyjeździe ze wsi wiodło mi się znacznie lepiej i w korespondencyjnej walce z siostrą czas zaczął działać na moją korzyść. Nowe towarzystwo w szkole średniej dało mi pewność siebie, a ta pozwoliła rozkwitnąć. Tuż po rozpoczęciu studiów w Powiązkach jakaś dziewczyna, której imienia nie pamiętam, poznała mnie z Grzegorzem Michalskim.
Pochylona nad telefonem komórkowym przewijam zdjęcia z pierwszej sesji, jaką mi zrobił. Pierwsze: portret w wymiętej, białej koszuli; moja twarz już dawno przestała przypominać pyzę. Drugie: już bez koszuli, na łóżku. Czarna, koronkowa bielizna nie zdobi mojego ciała, to ja zdobię ją. Widoczna z profilu, zamyślona buzia występuje na tle długiego, brunatnego włosospadu.
Wreszcie trzecia fotka, przełomowa w całym moim życiu. Przedstawiona jestem od frontu, klęcząc w pończochach i tej samej bieliźnie, co wcześniej. Lekko rozchylam nogi. Jestem wyprostowana. Prawa ręka, symbolizująca dawną mnie, nieśmiało opada w okolice ud, próbując coś zasłonić. Lewa z kolei, nowa ja, zuchwale wczepia palce we włosy, kierując uwagę na rozpromienioną twarz, wykrzywioną w uśmiechu dziewczyny, która wreszcie zrozumiała, że może być ładna.
Podczas premierowej sesji Grzesiu sprawił, że pierwszy raz poczułam się kobietą. Po drugiej pozwoliłam mu kobietę z siebie zrobić. Opieram się o ściankę przystanku, dając wybrzmieć ostatniej myśli. To było tak dawno temu.
Zaznaczam te starannie wybrane zdjęcia i publikuję na socjalach. Wysyłam je dla dodanych niedawno do znajomych mieszkańców Pomyłki Małej. Moje myśli automatycznie kierują się w stronę Marty. Podczas gdy ja rosłam w siłę, ona biernie czekała na faceta z portfelem, który ustawi jej życie. Czeka do dziś i choć wciąż nie jest dla niej za późno, zegar nieubłaganie tyka. Nie zrobiła szkoły, pracuje dorywczo. Jedyne co ma, to wygrywany rok w rok tytuł najpiękniejszej kobiety we wsi.
Pod przystankiem zatrzymuje się skromny busik, stanowiący jedyne połączenie Pomyłki Małej z cywilizacją. Kierowca, zupełnie niepytany, pomaga mi z ciężką walizką. Tak jak siostra, mam już wszystkie przywileje ślicznotki. Zajmuję wolne miejsce i gdy autobus rusza, przypominam sobie rodzinne strony. Nie byłam w domu od półtora roku, bo odkąd wyrwałam się z jaskini lwa, wracam tam niechętnie. Zdecydowanie wolę, gdy rodzice przyjeżdżają do mnie. Jedziemy powoli po dziurawej nawierzchni, a z każdym kilometrem psy szczekają dupami jakby bardziej. Dociera do mnie, jak daleką przeszłam drogę.
Jadę do ciebie, siostrzyczko. W te wakacje zabiorę ci to, co masz najcenniejsze — tytuł miss Pomyłki Małej.
Przez pierwsze dni atmosfera w domu jest dziwaczna. Opowiadam rodzicom o wszystkich swoich dokonaniach, by wzbudzić w siostrze zazdrość. Między nami panuje arktyczny chłód. Odzywamy się do siebie jedynie półsłówkami i szybko wypracowujemy rytuały, które pozwalają nam nie wchodzić sobie w drogę. Cieszę się, że nie pozwala sobie na żadne zaczepki, bo ilekroć ją mijam, wspomnienia wracają i miękną mi nogi.
Dyskretnie przyglądam się Marcie i z niepokojem stwierdzam, że wciąż jest piękna. Próbuję nas jakoś zestawić. Obie jesteśmy brunetkami. Siostra jest z pięć centymetrów wyższa i tyle samo kilogramów cięższa. Część z tej wagi poszła w cycki, które ma większe może nawet o cały rozmiar, a część w talię. Zarówno ona, jak i ja mamy na czym usiąść, ale ja jestem zgrabniejsza, w czym upatruję swojej przewagi. Marty twarz jest bardziej kobieca i emanuje klasą, której nie ma za grosz, a moja wciąż ma w sobie dziecięcy rys. Między nami nie sposób zdecydować.
Pewnego razu spaceruję wokół wioski, ciesząc oczy klasycznym wiejskim krajobrazem. Idę polną drogą w asyście Nelsona, ale kocur szybko zbacza z kursu, podążając własną ścieżką. Wciągam w nozdrza zapach życia i przyglądam się rolnikom, zbierającym plony swojej ciężkiej pracy. Jeden z nich, Staszek, właśnie wraca do domu. Śle mi pozdrowienia, szczerząc zęby dziurawe jak droga do wioski, a gdy się mijamy, krzywię się na myśl o jego nagim torsie. Cóż, nie każdy facet z widłami to Posejdon.
Kontynuując wędrówkę, co kilkadziesiąt metrów mijam samotne, podstarzałe domeczki. Zbyt stare, by inwestować w nie pieniądze, a jednocześnie zbyt bliskie serc mieszkańców, by je sprzedać. Przy jednym z nich widzę sołtysa. Z kilometra rozpoznam tego gęstego wąsa.
— Oliwia, kogo ja widzę! — wita mnie rozpromieniony. — Wyrosłaś — dodaje z uznaniem.
Wiadomo, że nie chodzi mu o wzrost. Obracam się dziewczęco, by mógł obejrzeć mój tyłek. Lata całe się nie widzieliśmy. Rozmawiamy o tym, co się pozmieniało. U niego w zasadzie nic, u mnie zaś prawie wszystko.
— Akademia Sztuk Pięknych, trzeci rok! — Nie może się nadziwić. — Piękna dama, to i sztuki piękne.
— Dziękuję… a pan dalej szeryfem — nawiązuję do jego kapelusza i karykaturalnej gwiazdy na piersi. — Dalej pilnuje pan prawa i porządku.
— Porządku nie będzie, dopóki nie weźmiesz udziału w konkursie miss. Zapisy do końca tygodnia!
— Och, naprawdę? — udaję zaskoczoną, jakbym wcale nie przymilała się dlatego, że stojący przede mną mężczyzna jest pomysłodawcą i corocznym organizatorem konkursu.
Kiwa głową.
— Gdy zakończą się zapisy, ogłosimy uczestniczki i po tygodniu zbierania głosów zaprosimy dwie finalistki do ostatniej rundy. Tam o wszystkim zadecyduje jury. W tym roku unifikujemy tytuł. Zwyciężczyni zostanie najpiękniejszą kobietą wszystkich Pomyłek oraz wcieli się w modelkę na tegorocznych pokazach strojów ludowych, jakie odbędą się podczas dożynek w każdej ze wsi. To się nazywa współpraca, dyplomacja i postęp — chwali się.
Puszczam to mimo uszu. Interesuje mnie tylko Marta.
— Myśli pan, że miałabym szanse? — Kładę dłoń w zgłębieniu między obojczykami.
— Nie dowiemy się, dopóki nie sprawdzimy.
— Pan się ze mną droczy, panie Pawle!
— Paweł, Paweł, pomocy! — przerywa nam dochodzący z oddali męski głos.
Zasapany przybiega Staszek. Ma żałosne ostatki włosów na głowie i zmarszczki, które nie pozostawiają wątpliwości, że ma blisko pięćdziesiąt lat. O kilka więcej niż jego przyjaciel, Paweł Kozioł. Sąsiad staje jak wryty, gdy wyłaniam się zza pleców sołtysa.
— Przepraszam panienkę, ja tylko na chwilę. Paweł, patrz no, zaciął się dziadyga, a zaro żona wraca i byndzie telefonować!
Nigdy nie widziałam go w takim stanie. Staszek pokazuje szeryfowi komórkę, a na twarzy tego drugiego wyłania się szyderczy uśmieszek.
— Może Oliwia coś zaradzi. Ona uczona, biegła w takich wynalazkach — proponuje sołtys.
Staszek blednie w oczach i ogląda się za siebie, jakby znajdował się między młotem a kowadłem. Nerwowo przestępuje z nogi na nogę.
— Obiecasz, że nie powiesz Bożence? — pyta przejęty.
— Obiecuję. — Wzruszam ramionami. Pomimo zgody, mężczyzna wręcza mi telefon z dużą dozą niepewności.
— Ja żem tylko chciał wyłączyć, bo mi samo wyskoczyło — zapewnia.
Zerkam na dotykowy ekran. Gdyby nie miniaturka w górnym rogu, nie poznałabym tej pikselozy. To już jest przesada, co za skurczybyk! Samo włączyło mu się moje drugie zdjęcie z wrzuconej przed tygodniem galerii. Samo zapisało się w pamięci telefonu, a wielokrotny zoom z pomocą funkcji wyostrzenia obrazu sam z siebie szuka sutka pod koronką stanika!
Nie pomogę mu. Niech go żona wykopie z chałupy na zbity pysk!
Już mam go zjechać od góry do dołu, ale opanowuję się w ostatniej chwili. Przypominam sobie, że Staszek, na zaproszenie sołtysa także zasiada w finałowym jury i jego przychylność jest mi bardzo potrzebna. Tłumię w sobie emocje i próbuję naprawić telefon. Ten faktycznie się zaciął. Wyciągam z niego baterię, odczekuję moment i wkładam ją ponownie. Uruchamiam sprzęt. Chodzi jak ta lala.
— Jestem twoim dłużnikiem — zapewnia mężczyzna, odbierając swoje urządzenie.
Po złożeniu trzecich podziękowań stwierdza, że już naprawdę musi wracać do domu i zostawia nas samych. Ciszę, jaka zapanowuje po odejściu Staszka, przerywa Paweł Kozioł:
— Twoja siostra jakby wyszczuplała. Chyba nigdy nie była równie piękna.
— Nie była, nie jest i nie będzie, bo na zdjęciu jestem ja! — unoszę się, czerwona ze złości. — Przepraszam, ale… niech pan tylko spojrzy. — Pokazuję mu to samo zdjęcie, ale w swoim telefonie. Przyglądam się rysom twarzy, oglądam policzki. Z profilu faktycznie jesteśmy nie do odróżnienia.
— Jasny gwint! Rzeczywiście. Zostaniesz modelką!
— To bardziej hobby. — Staram się być skromna. — Lubię eksplorować swoją seksualność.
— Eskpo, eksplod…
— Eksplorować — poprawiam. — Zgłębiam, co to właściwie znaczy być kobietą, uczę się nią być i odkrywam w sobie tę jedną, niepowtarzalną. Szukam odpowiedzi ukrytej gdzieś w gestach, ruchach, mimice, emocjach i relacjach międzyludzkich. To fascynująca podróż, która nigdy się nie kończy.
Mężczyźnie imponuje mój wykład, mimo że rozumie z niego co trzecie słowo. A może właśnie dlatego. Zbiera szczękę z podłogi i mówi:
— Tak, dokładnie tak jest. Oliwio, tak długo się znamy, a ty już dorosła i taka mądra. Nie ma powodu, by onieśmielał cię mój urząd. Proszę mi mówić na ty.
Nie wiem, czy chcę skracać dystans między nami. Przypomina mi się, jak kazał kiedyś siostrze, by oddała mi zimową czapkę, ale potem patrzę na jego ogorzałą twarz i gęstego wąsa. Niech to, cel uświęca środki.
— Dobrze, Pawle.
W poniedziałkowy poranek na tablicy informacyjnej znajduję listę z kandydatkami. Robię jej zdjęcie i znalazłszy odrobinę cienia pod wolnostojącym drzewem, zaczynam wyszukiwać dziewczyny w internecie.
Większość to typowe blachary, wśród których wyróżnić można dwie kategorie. Jedne robią sobie zdjęcia na tle znalezionych w Powiązkach drogich fur, a drugie, niemające szczęścia wyjechać do wielkiego miasta, z wyjątkowo krótkimi spódniczkami paradują na tle johnów deere, lamborghinich wśród traktorów. Jedne i drugie, zainspirowane motoryzacją, mają na mordach wiejski tuning.
Jedna z kandydatek nie wpisuje się w ten podział. Jest ładna i ma ponad dwa tysiące znajomych. Staje się dla mnie jasne, że o awans do finału będzie trzeba powalczyć.
Tego samego dnia, podczas obiadu dzieje się rzecz dziwna.
— Widziałaś tę z Pomyłki Wielkiej? — Odkąd przyjechałam, Marta pierwszy raz odzywa się do mnie sama z siebie. Nic tak nie łączy, jak wspólny wróg.
— Widziałam.
Siostra, trochę mi, a trochę rodzicom, opowiada o swoich planach na trwającą cały tydzień „kampanię” w sąsiednich Pomyłkach. Ja zostaję na miejscu. Wystarczająco dobrze znam Pawła Kozioła, by wiedzieć, że nie głosy są tutaj ważne, a kto je liczy. Dlatego też od wtorku do soboty wstaję co świt i wesoło pogwizduję na dwukilometrowej trasie do Pomyłki Średniej. Nie idę jednak do wioski, a nad wodę. Opalam się samotnie na plaży Jeziora Rajskiego, trochę się rozciągam, trochę ćwiczę jogę. Każdego dnia z wypiętym tyłkiem udaję, że wcale nie widzę, jak przyczajony w krzakach Staszek strzela mi zdjęcie za zdjęciem.
Nie jest to łatwe, bo palant nie umie wyłączyć flesza.
Równolegle do porannych wędrówek, kontynuuję swoje działania w sieci. Wrzucam następne fotki, które stopniowo odkrywają sekrety mojego ciała, wzmagając tylko potrzebę poznania kolejnych.
Mężczyźni to wzrokowcy, ale także zdobywcy, którym radość sprawia poznawanie trudno dostępnych miejsc. Z każdą kolejną wrzutką pozwalam im zdobywać teren. We wtorek odsłaniam ogoloną skórę pod pachami, a w środę nagie plecy. Następne dwa dni buduję suspens, by w sobotę — w przeddzień „liczenia” głosów — opublikować zdjęcie w cienkiej koszuli nocnej, przez którą prześwituje przekłuty sutek.
Noc przed ogłoszeniem wyników mam niespokojną. Zasypiam bardzo późno i ignoruję wyjący budzik. Ze snu wyrywa mnie stojąca nad łóżkiem Marta. Jak ona śmie wchodzić do mojego pokoju!
— Nie dostałam się?! — pytam, odsuwając się w głąb łóżka.
— Co? Dostałaś się. Obie jesteśmy w finale! — Serdeczność jej uśmiechu mnie niepokoi. — Czy to nie wspaniale? Już prawie nie pamiętam, jak to jest cię zniszczyć.
Marzyłam o tym dniu od wielu lat i niczego nie chcę zostawić przypadkowi. Zgodnie z prośbą sołtysa o przyjście w „normalnym ubraniu”, stawiam na dżinsową spódnicę i różowy bezrękawnik, by dać panom możliwość okrycia mnie płaszczem, gdy zajdzie taka potrzeba. Po drodze przypominam sobie przygotowane kwestie. Jury nie zagnie mnie ani prośbą o przedstawienie się, ani pytaniem o wartości, a miłość do małej ojczyzny wyrażać będę z uśmiechem przeznaczonym dla nielicznych.
Podchodząc do wielkiej, blaszanej bramy, prowadzącej na dziedziniec Pawła Kozioła, spotykam Martę. W milczeniu czekamy na 20:30, o której wszystko się zacznie. Gdy przecinają się nasze spojrzenia, ogarnia mnie strach i nienawidzę się za to. Na całe szczęście chwilę później drzwi zostają otwarte, a gospodarz zaprasza nas do środka.
Podwórze jest kwadratowe, z każdej strony otoczone rozchodzącymi się od domu murami budynków gospodarczych. Centralne miejsce zajmuje otoczone kamieniami ognisko, przy którym ustawione są dwie masywne ławki. Na jednej z nich siedzi Staszek z jakimś dwumetrowym mężczyzną, może trochę starszym od Marty.
Podchodzimy bliżej, a sołtys otwiera konkurs oficjalnym przemówieniem, które czyta z kartki. Wypada to tym gorzej, że jest już ciemno, a tekst oświetlają mu tylko płomienie ogniska.
-… Franciszka, niech mu ziemia lekką będzie, od tego roku zastąpi mój bratanek, Tomasz. — Drągal podnosi się z miejsca, tak jakby nie było wiadomo, że chodzi o niego.
Część oficjalna zmierza ku końcowi, a Paweł Kozioł prosi Staszka, by ten czynił honory.
— To co, dziewuszki? Rundę pierwszą zacząć by wypadało. Do tańcowania pierwsza ino byndzie… obrończyni tytułu! — Wieśniak celuje w nią palcem.
— Do tańcowania? — pytam zdziwiona.
— Konkurs zgodnie z tradycją zaczynamy od pokazu artystycznego — tłumaczy gospodarz, a w tym czasie młodszy Kozioł włącza muzykę.
— Cho no! — woła mnie Staszek, przekrzykując sprzęt grający.
— Wytłumaczy mi ktoś zasady? — pytam bardziej gospodarza, ale odpowiada mi najstarszy z mężczyzn:
— Nie ma żadnych zasad.
Wszystko dzieje się tak szybko! Siadam koło Staszka i oswajam się z myślą, że konkurs będzie wyglądał inaczej, niż się spodziewałam. „Zawsze lepiej tańczyłam”, mobilizuję się w myślach. Marta rozpoczyna przedstawienie, od pierwszego kroku utwierdzając mnie w przekonaniu, że nic się w tej kwestii nie zmieniło.
Jej ruchy są pokraczne, a cały pokaz na poziomie losowej dziewczyny z dyskoteki pod remizą. W pewnym momencie siostra łamie jednak schemat typowej potańcówki. Pozbywa się koszuli, a następnie spodni. Prycham najgłośniej, jak tylko potrafię, ale ledwie mnie słychać pod hałaśliwą muzyką. Nieprzejęta moją pogardą rywalka, ku męskim zachwytom wykonuje coś, co przypomina twerking, a następnie kontynuuje rozbiórkę i zrzuca z siebie stanik.
Co za szmata! Wiedziałam, że będzie grać nie fair, ale żeby aż tak? Nigdy nie zniżę się do jej poziomu!
Z lekką zazdrością przyglądam się jej falującym piersiom, a głośnej muzyce wyzwanie rzucają oklaski jury. Zerkam na Staszka oraz siedzących na drugiej ławce Koziołów. Nikt z nich nie wygląda na zaskoczonego postawą Marty.
Wybijają ostatnie takty piosenki, po czym siostra zbiera z ziemi swoje rzeczy i bez cyckonosza siada obok sołtysa. Zajmuję jej miejsce na scenie. Tomasz puszcza jeden z radiowych hitów i rozpoczyna się show.
Przez dwa lata ćwiczyłam taniec towarzyski. Mam głowę pełną pomysłów, które gibkie ciało bez problemu realizuje. Pochylam się, wypinam, gram nogami. Moje biodra są w nieustannym ruchu, gdy nawiązuję kontakt z widownią. Uśmiecham się zuchwale do Staszka, muskam dłonią kolano nowego, wręczam Pawłowi moją pomarańczową koszulkę. Odwracam się do nich tyłem i zgięta w pół, ruchem rasowej striptizerki zdejmuję spódnicę. Mam na sobie koronkowy zestaw ze zdjęć i widać mi prawie wszystko. Oddalam się od ławek na kilka kroków. Kątem oka widzę, że mężczyznom zapiera dech w piersiach. Żywię się ich podnieceniem i pozwalam sobie na jeszcze większą swobodę. Na mojej gładkiej skórze pojawiają się czarne kontury członków jury. To buchające ognisko liże mnie cieniami męskich żądz. Zdobyłam ich. Sześcioro oczu, trzy penisy, a mając na uwadze deficyty Staszka, także jakieś dwa i pół mózgu — wszystko należy do mnie!
Niestety apetyt rośnie w miarę jedzenia.
— Po-każ cycki! Po-każ cycki! — intonuje Staszek.
Nie trzeba długo czekać, a dołączają do niego pozostali. Krzyczy nawet siostra, jakby licząc, że tego nie zrobię.
Waham się tylko przez moment, bo euforia niczym walec przejeżdża się po wszelkich oporach. Jestem świadoma, że Marta ma większe piersi, nie wystarczy więc samo pokazanie swoich. W mgnieniu oka obmyślam plan. Mam jakieś dwadzieścia sekund do końca utworu. Podchodzę do panów krokiem rodem z wybiegu dla modelek. Szybkim ruchem kradnę sołtysowi kapelusz, a następnie siadam okrakiem na kolanach bratanka. Teraz to ja jestem szeryfką. Tańczę brzuchem, wyczekując ostatnich dźwięków piosenki. Moje dłonie sięgają za plecy. W jednej chwili puszcza zapięcie stanika, a ja wypycham biust w kierunku Tomasza, odginając się do tyłu jak tylko potrafię.
Dałam się ponieść chwili i teraz z trudem utrzymuję równowagę. Jeszcze sekunda, może dwie i spadnę na ziemię, ale przed upokorzeniem ratują mnie ręce chłopaka, które podtrzymują mi dolną część pleców.
Zastygam w trudnej pozycji, na próżno oczekując braw. Szybko staje się dla mnie jasne, że mężczyźni oniemiali. Przekłułam sutek krótko po osiemnastce, by choć trochę odróżnić się od siostry. Teraz przechodząca przez brodawkę srebrna sztanga symbolizuje ciężar mojego seksapilu, którego Marta nie jest w stanie dźwignąć.
Powoli opuszczam kolana Tomasza. Do strzelających drewienek w ognisku dołącza pogwizdywanie tak wymowne, jakby podnoszono mi rękę w geście zwycięstwa. Stojąc przed sołtysem, figlarnie zakrywam piersi szerokim rondem jego kapelusza, po czym własnoręcznie zakładam mu go na głowę. Staszek tylko patrzy z szeroko otwartymi ustami, a Marta jest wściekła.
Wszystkie oczy, nawet Staszka, kierują się na Pawła Kozioła, gdy ten wymownie kaszle w dłoń:
— Pokazy artystyczne dobiegły końca. Przed nami krótka przerwa, a po rundzie drugiej nastąpi ogłoszenie wyników. — Sołtys odkłada kartkę, po czym dodaje: — Staszek, leć no po krzesełko, bo nam panie wymarzną.
Marta wstaje z miejsca i przechodzi obok mnie. Uśmiecham się do niej z wyższością, na co szturcha mnie barkiem. Zerkam w jej kierunku, ale ostatecznie daję sobie spokój. Nie mogę dać się sprowokować.
Staszek wraca z krzesłem i ustawia je naprzeciw ławek. Zanim rozpoczniemy przesłuchanie, chętnie bym się ubrała albo chociaż zakryła cycki, ale siostra tego nie robi, więc nie chcę się wyłamywać.
— Która zaczyna drugą rundę? — pytam.
— W drugiej rundzie bierzecie udział razem — ku mojemu zdziwieniu odpowiada Tomasz.
— Chyba nie muszę tłumaczyć zasad? — Staszek siedzi rozwalony na krześle, szczerząc się wybrakowanymi zębami. Spodnie opuszczone ma do kostek, a całą uwagę przykuwa gwóźdź programu. — Czas, start!
Co tu się, do cholery, dzieje?! Marta błyskawicznie zawiązuje włosy w kok i bez wahania podbiega do krzesełka, by klęknąć przed Staszkiem. Moje spojrzenie szuka pomocy u sołtysa, ale ten udaje, że mnie nie widzi. Teraz już wiem, dlaczego ta dziwka wygrała sześć edycji z rzędu! Jestem w pułapce. Nie chcę tego robić, ale jeśli po nagim tańcu tak po prostu się poddam, będę skończoną frajerką.
Pomimo oporów, dołączam do Marty. Usiłuję zająć miejsce między nogami Staszka, ale siostra nie zamierza dopuścić mnie do penisa, którego cmoka z taką lubością. Wszelkie próby przepchnięcia się spełzają na niczym, bo jestem za mała. Wciskam przeciwniczce rękę pod pachę i ostrożnie masuję jajka uradowanego jurora. Ten wspaniałomyślnie odwraca się w moją stronę, dając mi wystarczająco miejsca, bym mogła robić to ustami. Wciągam pomarszczoną skórę i… co dalej? Próbuję pieścić go oralnie, ale kompletnie nie wiem, jak to się robi. Nie udaje mi się też nawiązać z nim kontaktu wzrokowego, bo nie spuszcza oczu z Marty. Trudno się dziwić. Ciągnie mu tak, jakby od tego zależało jej życie.
To śmieszne, ale teraz zależy od tego także i moje. Muszę coś zrobić.
Wypuszczam z ust jądra i wkraczam na teren Marty, przesuwając językiem wzdłuż nasady członka. Na reakcję nie muszę długo czekać, bo poirytowana odpycha mnie w tył. Dłużej na to nie pozwolę. Wbijam się w nią bokiem z takim impetem, że wreszcie udaje mi się ją poruszyć. Zajmuję wolną przestrzeń i zamykam usta na sterczącym penisie. Odnoszę wrażenie, że długo na to czekał. Staszek. Kutas zresztą też. Nagle twarz mężczyzny pogrąża się w smutku, bo Marta przerywa naszą romantyczną chwilę. Ścieram się z nią głowami, a potem jednocześnie wykonujemy wypad do przodu, gdzie nasze języki stykają się na żołędzi.
— Lizu-lizu, hehehe. — Staszek nie ma powodów do narzekania.
Fuj! Obie z obrzydzeniem odskakujemy w bok. Wycieram język z toksyn tej suki.
— Pieprzona lesba! — Marta popycha mnie z taką siłą, że aż szoruję łokciami po ziemi i upadam na tyłek.
To już nie jest walka. To wypowiedzenie wojny.
— Teraz przesadziłaś.
Nie muszę jej tego mówić, jesteśmy siostrami. Niemal w tej samej chwili zrywamy się na równe nogi i bez uprzedzenia wyprowadzamy huraganowy atak. Nasze ramiona kotłują się bezładnie w powietrzu. W gradzie uderzeń ręki o rękę ulatniają się wszystkie emocje, które tłumiłyśmy od mojego powrotu. Wymiana ciosów żadnej z nas nie przynosi przewagi.
— Ale dostalim spektakla! — emocjonuje się Staszek.
Zaczynają boleć mnie ręce, ale wmawiam sobie, że ją bolą bardziej. Może coś w tym jest, bo coraz częściej próbuje mnie kopać. Początkowo nic sobie z tego nie robię, ale gdy drugi raz trafia mnie w łydkę, uśmiecham się kwaśno. To dobra mina do złej gry. Odskakuję do tyłu, a boląca noga załamuje się na moment, co drastycznie zmienia postawę Marty. Wyczuła krew i teraz jak taran rusza do przodu.
— Przestań mnie kopać! — krzyczę.
— Kłopoty, kłopoty Oliwii! — komentuje młody bęcwał.
Jestem goniona po całym ganku i nie wiem co zrobić. Jeszcze kilka takich kopnięć i chyba się przewrócę. Nie mogę jej na to pozwolić, muszę zaatakować. Biorę szeroki zamach i wyprowadzam cios. Wszystko dzieje się jakby w zwolnionym tempie. Moja ręka spada idealnie na policzek nacierającej siostry. Doskonałe uderzenie. Plask jest tak głośny, że aż odbija się echem po podwórzu. Jury pieje z zachwytu. Z satysfakcją obserwuję, jak Marta zatacza się w bok i upada na kolano.
Szok! Siostra trzyma dłoń przy policzku i patrzy na mnie z niedowierzaniem. Nie jestem już tą samą Oliwią, którą mogła bezkarnie pomiatać.
— Już po tobie! — Siostra ponownie rzuca się do przodu.
Chcesz więcej?
Raz jeszcze wykonuję zamach. Upojona poprzednim sukcesem zupełnie zapominam, że nie jestem bokserką. Mój strzał przecina powietrze; zostaję złapana. Robię co w mojej mocy, ale nie mam sił wyrwać się z klinczu. Marta próbuje mnie obalić, szarpiąc raz w lewo, raz w prawo. Trzymam się mocno na nogach, ale kosztuje mnie to mnóstwo sił. Zdradza mnie ciężki oddech. Patrzę w jej dzikie oczy, które pałają żądzą rewanżu. Nie muszę widzieć własnych. Wiem, że są takie same. Strach zostawiłam już dawno za sobą.
Próbuję zaskoczyć ją własnym atakiem, ale bez rezultatu. Zaślepiona emocjami, nie zauważam, gdy Marta luzuje chwyt. Orientuję się, dopiero gdy jej ręka szarpie mnie mocno za włosy. Chcąc utrzymać równowagę, unoszę wysoko nogę. Jest źle.
Marta rzuca mnie na ziemię, ale trzymam ją tak mocno, że leci razem ze mną. Początkowo jest na górze, ale nabrałyśmy takiego pędu, że udaje mi się odwrócić pozycję. Turlamy się po suchej trawie, szybko zmniejszając dystans do ławeczki Koziołów.
— Tomek, chodu! — rozkazuje sołtys. Panowie rozbiegają się na boki, by nie przerywać pojedynku.
Przy ławce to ja znajduję się na dole. Stękam głośno i ostatkiem sił próbuję raz jeszcze przechylić szalę na swoją korzyść, ale Marta ani drgnie. Uśmiecha się triumfalnie. Jestem w tarapatach.
— Mam nadzieję, że podejdzie ci szpitalne żarcie, zdziro! — krzyczy.
Zakrywam głowę rękami. Wymierzane na oślep cepy rozbijają się na moich podrapanych przedramionach. Marta bije, ile fabryka dała, ale tylko pojedyncze próby muskają moją twarz. W tym czasie odpycham się nogami do tyłu, aż wreszcie udaje mi się ukryć głowę pod ławką.
— Haha! — śmieję się szyderczo, gdy przy jednym z ciosów zahacza dłonią o drewniany mebel.
— Wyłaź stamtąd!
— Bo co mi zrobisz?
Jasne, że nic mi nie zrobi. Wyraźnie wkurzona, unosi się na nogach i chwyta brzeg ławeczki, żeby przesunąć ją w bok. Wykorzystuję ten moment i prześlizguję się między jej nogami. Widzę, jak siostra się odwraca, by znowu mnie uderzyć, więc odpycham ją jak najdalej od siebie.
Leci prosto w ogień.
— Ej! — krzyczą rozpaczliwie mężczyźni. Są zbyt daleko, by pomóc.
Jaka ja jestem głupia! W zdającym się trwać wieczność ułamku sekundy błagam wyższe siły, by dały mi szansę naprawić swój błąd.
Marta uderza piętami o kamienie i lada moment runie w rozżarzony węgiel. Wychyla się do tyłu, wymachując rękami raz, potem drugi, w skazanej na porażkę próbie utrzymania równowagi. Widzę w jej twarzy smutek, jakby w ostatnich chwilach swojego życia chciała powiedzieć, że przeprasza. Uderza mnie myśl, że „ktoś głupi” był jednak „kimś mądrym”. Że zaraz stracę nie szmatę, nie dziwkę, a osobę, z którą dzieliłam przez całe życie najwięcej chwil.
Wyciągam się jak struna, podając jej rękę. Siostra muska moją dłoń, ale jest zbyt daleko, by ją chwycić. Udaje nam się spleść tylko pojedynczymi palcami, którymi kiedyś zawiązywałyśmy kruche przymierza. To za mało, by ją uratować, ale Marta zastyga w wędrówce na drugą stronę. Ma wystarczająco czasu, by chwycić mnie drugą ręką. Ciągnę ją najmocniej, jak tylko potrafię. Omal nie rozbijając się o nadbiegającego Tomasza, lądujemy na ziemi. Potrzebuję czasu na uspokojenie kołatających się myśli. Jak dobrze, że już się to skończyło.
Nie dla Marty. Cały czas trzyma mnie oburącz za nadgarstek i nie wiedzieć kiedy, wykręca mi rękę. Mimowolnie obracam się na brzuch i czuję jej ciężar na plecach. Wierzgam się kilka razy, ale to bez sensu.
— Chciałaś mnie zabić?! — wrzeszczy mi prosto do ucha.
— Złaź ze mnie, świnio gruba! Au, au, au!
Po tylu latach nic się nie zmieniło. Jak zawsze kończę w rozpaczliwym położeniu. Ból odbiera mi wszelkie chęci do stawiania oporu. Dlaczego ona mi to robi?!
— Poddaj się. Ten tytuł jest mój!
— Zaraz złamiesz mi rękę!
Z twarzą na ziemi, widzę dwie pary męskich butów, jednak ani Paweł, ani Tomasz nie kwapią się, żeby mi pomóc. Pozostawiona samej sobie, podejmuję ostatnią próbę uwolnienia się. Jeśli mi się nie uda, będę musiała ją błagać, o ile naprawdę nie zrobi mi krzywdy. Wolną ręką chwytam dłoń, którą siostra podpiera się tuż obok mojej głowy. Przykładam ją sobie do ust i wbijam zęby w przedramię.
Marta wydaje z siebie trudny do opisania jazgot. Puszcza wykręconą rękę i ze wszystkich sił stara się wydostać z moich szczęk. Kiedy luzuję uścisk, koziołkuje do tyłu. Pod wpływem adrenaliny udaje mi się podnieść i popędzić na zderzenie czołowe z siostrą.
— Tomek, łap ją! — rozkazuje sołtys.
Nagle czuję, jak silne ramię obejmuje mnie w pasie. Na moment unoszę się w powietrze i obserwuję, jak wąsaty mężczyzna chwyta Martę, przerywając dalszą jatkę.
— Upierdoliła mnie w rękę! — skarży się.
— Jeszcze raz mnie tkniesz, to pożałujesz! — Bezskutecznie próbuję się wyrwać.
— Dość tego! — Gospodarz wydziera się takim tonem, że momentalnie się uspokajamy. — Jak tylko zobaczę, że któraś prowokuje, to zostanie zdyskwalifikowana!
Paweł Kozioł puszcza Martę i idzie poprawić ławkę. Ja także zostaję wypuszczona.
— Nie próbuj żadnych sztuczek — Tomasz ostrzega mnie z poważną miną.
— Jedna siada tu, a druga tu. — Sołtys usadza nas na osobnych ławkach i okrywa nam plecy długimi kurtkami.
— Jak widzicie, Staszek sam zakończył drugą rundę. — Wskazuje na mężczyznę, który spuścił się na krześle bez naszej pomocy. — Idziemy się naradzić, a do tego czasu ma tu być spokój.
Mężczyźni znikają za drzwiami domu sołtysa.
Opuszcza mnie adrenalina i zaczynam odczuwać skutki pojedynku — otarcia na nogach i pulsujący ból w ręce. W ustach czuję metaliczny smak krwi, płynącej z lekko rozciętej wargi. Do tego jest mi chłodno.
— Sześć finałów, czternaście rund i Paweł nigdy nie zagłosował przeciwko mnie — zaczepia mnie Marta.
Nie odpowiadam, ale jej słowa dają mi do myślenia. Od początku nie startowałyśmy na równych warunkach.
Jurorzy, na czele z gospodarzem, wychodzą z mieszkania i kierują się prosto do nas.
— Wyniki pierwszej rundy prezentują się następująco — rozpoczyna sołtys. — Tomasz — Oliwia; Paweł — Marta; Staszek — Oliwia.
— Jeden do dwóch dla Oliwii — podsumowuje Tomasz.
Wygrałam, ale Paweł poparł Martę. Już po mnie. Teraz wszyscy na nią zagłosują i przegram. Wstrzymuję oddech.
— Druga runda: Tomasz — Marta; Paweł — Marta; Staszek… Oliwia. — Gospodarz kończy czytanie wyników.
Staszku, kochany!
— Dwa do jednego dla Marty. Łącznie: trzy do trzech. Mamy remis! — dodaje wielkolud.
— W związku z tym jury otwiera decydującą rundę, w której będziecie się mogły do tych wyników usto… — Pawłowi brakuje słowa.
— Ustosunkować — pomaga Tomasz.
— Ustosunkować.
Marta patrzy na mnie z wyrzutem, jakby to wszystko była moja wina. Wybiera sobie Tomasza i stając przed nim, „ustosunkowuje” się do wyniku poprzez ściągnięcie majtek. Ja nie mam wyboru, bo wybrana zostaję. Przez Pawła.
Kątem oka widzę, że Tomasz wyciąga z kieszeni gumki i staje się dla mnie jasne, że ten poprze Martę w decydującej rundzie. W mojej głowie miesza się multum myśli. Co mi po głosie Staszka, skoro Paweł zawsze głosuje na moją siostrę? Nawiedza mnie ta sama wątpliwość, co wcześniej: czy warto dalej w to brnąć? Ale znowu: jeśli mam zrezygnować, to trzeba było wcale nie startować.
Podobno z mistrzem można wygrać tylko przez nokaut. Zdobywając Staszka, trafiłam Martę w miękkie podbrzusze. Teraz czas poprawić w twardy elektorat.
Wzorem obrończyni tytułu podnoszę się z ławki i idę prosto do Pawła, który czeka na mnie z otwartymi ramionami. Staję przed nim i patrzę prosto w twarz. Szukam w jego oczach jakiegoś zrozumienia dla powagi tej chwili, ale znajduję tylko czyste podniecenie. Czego ja się spodziewałam? Od dawna wiedział, jak to się skończy.
Zdjęciu majtek nie towarzyszą żadne ceremonie, bo ten etap mamy dawno za sobą. Odrzucam czarne zawiniątko w kierunku uradowanego Staszka i skupiam się w pełni na sołtysie. Łapię go oburącz za koszulę i stając na palcach, z kilku centymetrów widzę entuzjazm gęstego wąsa.
— Pawle, wyeksploruj mnie — Oblizuję się wyzywająco.
Nie czekam na jego reakcję. Ruchami obolałego kota opadam na trawę i odwrócona do niego plecami, zalotnie się wypinam. Moje ręce wędrują do tyłu, torując nieco miejsca między pośladkami. Składam gospodarzowi swoje ustosunkowanie, oferując najciaśniejsze, co mam.
— Jakim cudem chcesz mnie tam pomieścić, maleńka? — Kładzie mi na biodrach swoje łapczywe łapska.
— Dla ciebie wszystko — odpowiadam.
— Paweł, myśmy tu nigdy nie robili a-a-anala. — Podbiega do nas Staszek. Z kieszeni wystaje mu kiełbasa wyborcza.
— Ale ja robiłem! — odpowiada sołtys.
— Jak chcesz, to możemy się zamienić — Tomasz odrywa język od łona Marty.
— Zajmij się tam swoją! — Paweł złości się już nie na żarty, że inni podważają jego wizerunek fachowca do spraw kobiet.
— Jeden palec, potem dwa. Resztę zostaw mnie — próbuję dodać mu pewności siebie. Jego komfort jest tu ważniejszy niż mój.
Sołtys zajmuje wygodne miejsce między moimi nogami i bierze się do dzieła. Wszystkiemu przygląda się Staszek, który usadowił się na krześle między mną a Martą. Pierwszy palec wdziera się we mnie raczej mało delikatnie, co powoduje tłumiony jęk niezadowolenia.
— Wszystko w porządku? — pyta Paweł.
Odpowiadam, że oczywiście. Opieram swoje ciało na łokciach, chowając upokorzenie pod kaskadą włosów. Wolałabym, abyśmy byli sami. Gospodarz — a może to ja jestem teraz gospodynią? — penetruje mnie coraz pewniej, ale też z większym wyczuciem. Moje myśli, trudno to zrozumieć, uciekają do paradoksu licytacji o dolara. Uczestnicy gry, począwszy od jednego centa, przelicytowują się nawzajem, żeby nie stracić pieniędzy już zaangażowanych w aukcję.
— Och! — wzdycham, żeby Paweł myślał, że jest cudownie.
W pewnym momencie biorący udział w licytacji zbliżają się ceną do dolara, ale to nie powstrzymuje ich przed dalszym podbijaniem stawki. Lepiej bowiem kupić dolara za dolara i dwa centy, niż stracić dziewięćdziesiąt dziewięć centów. Stawka rośnie więc w niekontrolowany sposób i choć wszystkie posunięcia graczy mieszczą się w ramach logiki, kończą oni z chujami w dupie.
Paweł przykłada główkę penisa do otworu. Jeszcze mogę to zatrzymać. Tytuł nie jest wart takiej ceny. Spoglądam na leżącą przodem do Tomasza Martę. Przecież to o nią tutaj chodzi. O paradoks walki z siostrą. Tak silny, że nawet wiedza o jego bezsensie nie pozwala się przed nim obronić. Seks analny to mój ulubiony rodzaj stosunku, jakoś to będzie.
Rozluźniam się tak, jak gdyby nigdy nic. Paweł kłuje mnie delikatnie, ale ukłucie to zawsze ukłucie. Odruchowo próbuję uciec biodrami do przodu, ale jestem mocno trzymana. Zaskakuje mnie wielkość sołtysa, ale też odpowiedzialność, z jaką ze mną postępuje. Moje ciało sztywnieje, bo musi przyjąć niespodziewanego intruza, ale biorę go do połowy bez przeżywania trudnych chwil.
— Jasny gwint! — Staszek schodzi z krzesła i kuca nad moją głową.
Mój przeciągły krzyk przechodzi daleką drogę od udręki, przez determinację do zadowolenia, przykuwając uwagę już nie tylko Staszka, ale nawet tkwiącego w Marcie Tomasza, który przygląda się rozpoczętej galopadzie.
Paweł na pewno nie rozgląda się na boki. Zadomawia się w moim wnętrzu. Uwielbiam to uzależniające poczucie, że nie tylko zamknęłam mężczyznę w swoim świecie, ale jest mu w nim tak dobrze, że za żadne skarby nie pozwoli się wypchnąć. Bo on chce, bo on musi! Bo tak jak ja wcześniej nie potrafiłam się zatrzymać, tak on nie potrafi teraz! Zachwycam się tą symbiozą, żyję każdym kolejnym pchnięciem i wzdycham cichymi komplementami.
Słabo mnie jednak słychać, bo Martę jakby odzierano ze skóry. Suka dodaje od siebie ile tylko może. Niech nie myśli, że coś jej to da!
— Och! — rzucam jej wyzwanie.
— Ach! — znów mnie przekrzykuje.
Licytacja trwa. Kto da głośniej?
Nagle Paweł obraca mnie na plecy. Opieram nogi na jego barkach i rozkładam szeroko ręce, a co najważniejsze, zapominam o Marcie. Nie widzę twarzy sołtysa, bo przed światłem ogniska odgradza ją szeroki kapelusz. Może to i lepiej. Mogę w pełni skupić się na dłoni, zafascynowanej moim pierścionkiem, który czyni sutek szczególnie wrażliwym. To doświadczona dłoń. Taka, która daje się sterować mimiką i daje mi to, czego chcę.
Eksploracja trwa. Nie tylko Kozioł mnie zgłębia, ale i ja sama siebie. Jaką kobietę odkrywam?
Zachłyśniętą własną historią brzydkiego kaczątka, która myślała, że to ona uwodzi mężczyzn. Taką, która zauważa w Pawle coś, czego nigdy nie spodziewała się znaleźć — mądrość. Nie inteligencję, a mądrość właśnie. Spryt człowieka, który nie musiał latami czytać ksiąg, by widzieć to, co niedostrzegalne. Spryt człowieka, który wygrywa.
Druga para przysuwa się do nas. Tomasz bierze przykład ze swojego wuja i także obraca swoją kobietę. Głowa branej od tyłu Marty znajduje się tuż nad moją.
… Spryt człowieka, który rozumie, że gdzie dwie się biją, tam trzeci rucha.
Siostra znowu prowokuje mnie do walki na decybele, ale mój spłycony, szybki oddech pozwala tylko na krótkie piski. Do radosnego chóru dołącza się Paweł. Tylko na chwilę, bo jego sprzętem szarpią silne skurcze i czuję w sobie lepki owoc naszego wysiłku.
— Aaa! — krzyczę ni do Marty, ni do Pawła.
Nie przeżywam orgazmu, ale prawie udaje mi się nabrać samą siebie. Skręcam się w bok i ciężko oddycham. Pozwalam sobie zamknąć oczy.
Tomasz kończy z Martą.
— Wyście pociupciali, a ja dalej żonie wierny! Głos na Oliwię. — Zbiera się nad nami Staszek.
— Mój na Martę — mówi Tomasz.
Powoli dochodzę do siebie. Patrzę na Pawła błagalnym wzrokiem.
— Oliwia — odpowiada krótko i ucieka przed spojrzeniem Marty.
Z serca spada mi kamień. Pozostała dwójka jurorów bije brawo, do tego Staszek gwiżdże przez dziury w zębach.
Tomasz podsumowuje wyniki, ale kto by go tam słuchał. Zakrywam twarz dłońmi. Pod spodem nie kryje się uśmiech. Wiem, że to pyrrusowe zwycięstwo. Po prostu przegrałam mniej od niepocieszonej Marty, która zbiera teraz swoje porozrzucane ciuchy.
Czuję niewypowiedzianą pustkę. Sołtys mówi coś o koronacji w przyszłym tygodniu, ale i to mnie nie interesuje.
Staje nade mną Marta. Wyciąga rękę na zgodę, wymownie wskazując wzrokiem na nieco przygasły już ogień. Próbuje się uśmiechnąć. Musi być jej okropnie ciężko. Przyjmuję pojednawczy gest i pozwalam się podnieść. Wzdrygam się, gdy mnie przytula, ale nie dzieje mi się żadna krzywda.
— Majtek nie mogę nigdzie znaleźć. — Wskazuje na kupkę z moimi ubraniami. Tylko tyle ma do powiedzenia, ale dla mnie to „aż tyle”.
Wracamy do domu razem. Znowu nic do siebie nie mówimy, ale ta cisza jest inna.
Być może tego wieczora wcale nie ma przegranych. Być może zdobyłam dziś coś znacznie cenniejszego niż głupi tytuł.
Drogi Czytelniku! Przeczytałeś do końca? Pozostaw po sobie komentarz. To najlepsza nagroda dla twórcy.