Końcówka lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, w tym czasie przyszło mi kończyć naukę w szkole podstawowej. Już niedługo dwadzieścia cztery osoby z klasy miały rozejść się do różnorakich szkół średnich i zawodowych. Jako zgrana grupa pragnęliśmy nie rozstawać się ot tak. Coś nas przez te osiem lat łączyło. Razem uczyliśmy się i razem dorastaliśmy. Pierwsze miłostki, pary, trzymanie się za rękę, klimat szkolnych dyskotek. Gdy teraz wspominam…
Byłem normalnym chłopcem, szczupłym brunetem z kręconymi włosami. Brązowe oczy i przeciętna uroda. Słowem, ani piękny, ani brzydki.
Gdy po którejś z wywiadówek dowiedziałem się, że zebrani wtedy rodzice moich koleżanek i kolegów, widząc naszą wieź, zaproponowali, by zorganizować trzydniowy wyjazd w góry, byłem wniebowzięty.
Beskidy Sądeckie – taki był pierwszy pomysł, wszak stamtąd pochodziliśmy i to pasmo górskie było nam najbliższe, a i koszty eskapady nie nadwyrężyłyby portfela naszych rodziców. Ojciec mojego dobrego kolegi, Włodzimierza, z którym siedziałem w ławce, był przewodnikiem PTTK. Przyjął na siebie opracowanie planu wycieczki i zaoferował, że pojedzie razem z nami.
Niestety, albo w schroniskach nie było tyle miejsca, albo odpowiadały one bardzo lakonicznie i zdawkowo. Ojciec Michała, będąc dyrektorem miejscowego ogólniaka, w końcu wkurzył się i wykonał kilka telefonów do miejscowej komórki partyjnej, uruchomił swoje kontakty i załatwił o wiele tańszą i bardziej atrakcyjną eskapadę do ówczesnej Czechosłowacji. Jego liceum było zaprzyjaźnione z podobną szkołą po słowackiej stronie. Załatwił wszystkie sprawy logistyczne, włącznie z noclegami i wyżywieniem w przyszkolnych internatach za naprawdę psie pieniądze.
Pozostawała kwestia wyrobienia paszportów. W tej materii pomogła matka Janusza, klasowego prymusa, pracująca w Wojewódzkim Urzędzie Spraw Wewnętrznych. Zapewniła, że wnioski paszportowe zostaną rozpatrzone szybko i nikt nie będzie wydłużał procedur związanych z wystawieniem dokumentów dla dzieci. Uprzedziła jednak, że kłopoty mogą być z pełnoletnimi. Były to czasy, gdzie otrzymanie paszportu dla dorosłego wiązało się ze sporą biurokratyczną „gimnastyką”.
Ustalono, że na grupę liczącą dwudziestu czterech nastolatków potrzeba minimum troje, a najlepiej czworo opiekunów. Wiadomym było, ze pojedzie nasza wychowawczyni, ojciec Włodka, który miał doświadczenie w słowackich górach i zastępczyni dyrektora szkoły – nauczycielka chemii, pani Zofia.
Niestety, tej ostatniej cofnięto wniosek. Wieść gminna niosła, że jej brat wcześniej nielegalnie przekroczył granicę PRL i przebywał w Austrii. Szybko zadecydowano, że w zamian za „chemiczkę” dołączy do wycieczki niedawno zatrudniona w szkole pani Agnieszka. Pasowała idealnie, uczyła wychowania fizycznego, była młoda i sprawna. Zgrabna, mierząca około stu siedemdziesięciu centymetrów wzrostu szatynka, wesoła i pogodna zawsze z włosami spiętymi w koński ogon, została przez nas, męską cześć ósmoklasistów, wybrana Miss Szkoły. Tak, jak koledzy, żałowałem, że nie mieliśmy zajęć z nią, tylko z panem Robertem, zadufanym w sobie rozwodnikiem. Ten smalił do niej cholewki, lecz ona nie była nim zainteresowana.
Summa summarum, wszystkie wyjeżdzające osoby otrzymały tydzień przed terminem paszporty i, co nie mniej ważne, książeczki walutowe wraz ze środkami zgodnymi z deklaracją zawartą w tym drugim dokumencie.
Przez ostatnie dni w Polsce klasa żyła tylko zbliżającym się górskim wypadem. Jechali prawie wszyscy. Wypadły tylko dwie osoby: Sylwek, który zachorował na mumsa, czyli świnkę i Krzysiek – nieszczęśnik złamał nogę. Każdy z naszych rodziców wniósł jakiś wkład, żeby ten wyjazd się udał. Ojciec Piotra, zawodowy kierowca zakładowego autobusu, załatwił w swojej firmie jakże nowoczesnego na te czasy autosana, mama Izy – ubezpieczenia turystyczne w przystępnej cenie.
To miał być nasz ostatni raz w tym gronie. Niezapomniany wypad, na luzie i w jakże miłych okolicznościach przyrody. Większość z nas chodziła po górach. Mieszkając w takim rejonie Polski, nie sposób było tego nie robić. Były co prawda ewenementy, jak Kaśka i Aśka, dwie papużki nierozłączki, zawsze zmęczone i niezadowolone, gdy trzeba było dać z siebie coś więcej, teraz jednak przystały na wyjazd bez żadnego „ale”.
– Po co ładujesz ten kompas i mapę, przecież jedzie z wami ojciec Włodka – zapytała mnie mama.
– Mamo!
Wszak te rzeczy nie zajmowały tak wiele miejsca.
– Po co ci to? Przecież masz zagwarantowane wyżywienie – kontynuowała, widząc, jak wojskowa racja żywnościowa ląduje w plecaku.
– Usiu, on będzie to nosił, przecież mówił, że chce być żołnierzem, to niech się przyzwyczaja – wtrącił się ojciec.
O ile on akceptował moje przyszłe życiowe plany, to matka, nakręcona przez swą starszą siostrę, zdewociałą starą pannę, nie chciała o tym słyszeć. Według ciotulki, żołnierze zawodowi stanowili zbędny element, a ogólnie to kurwiarze, rozwodnicy i podejrzane typy.
– Ty wiesz, że do tych wojskowych szkół oficerskich to autobusami, co miesiąc dowożą kurwy? – wypaliła któregoś dnia i nawet ojciec, pełniący kiedyś zasadnicza służbę wojskową, zdębiał, słysząc takie brednie.
Tak, moją ambicją było zostanie zawodowym żołnierzem. Po ukończeniu technikum miałem zamiar składać papiery do którejś ze szkół oficerskich. Już wcześniej, na zajęciach z przysposobienia obronnego, nasz nauczyciel i emerytowany „trep” dostrzegł moje zainteresowanie tematem. Zostałem na jego lekcjach starszym klasy, były moimi ulubionymi.
W tych latach, w szkole w sejfach zamykanych na podwójne zamki tkwiły kbks wz.48 – małokalibrowe karabinki bocznego zapłonu. Meldowanie mu klasy do zajęć, a później dopuszczenie do obsługi broni, było to, o czym marzyłem. Na przerwach, gdy tylko miał dyżur, sporo rozmawialiśmy.
Służył jako zawodowiec i dochrapał się stopnia starszego chorążego. Jak opowiadał, miał wypadek, nie otworzył mu się spadochron główny i lądował na zapasowym. Twarde uderzenie nogami o ziemie, uszkodzenie kręgosłupa. Miał wysługę lat, by odejść na emeryturę, niedużą, bo w mundurze spędził ledwie szesnaście lat. Zwolnienie z uwielbianej formacji, odprawa i status żołnierza rezerwy. Trudno wiązał koniec z końcem, więc trafił do szkoły.
– Wiesz co, Sebastian, ty będziesz dobrym dowódcą. Wal ciotkę i idź tam –powiedział, patrząc na mnie.
– Naprawdę? – zapytałem.
– To się wie, masz w sobie to coś. Ja to widzę, jak nie spróbujesz, to będziesz żałował całe życie – odparł.
Najbardziej ekscytującym doświadczeniem było dla mnie strzelanie z kbks na strzelnicy LOK-u. Kiedyś nasz nauczyciel ochrzanił i wyrzucił z obiektu jakiegoś o wiele starszego faceta, który będąc pijanym miał pełnić rolę amunicyjnego.
– Wykończę cię, chuju! – rzucił stary dziad.
– Wypierdalaj stąd, mendo jebana, jak nie chcesz, bym ci wstydu przy dzieciaku narobił – krótko i w żołnierskich słowach odparł pijaczynie nauczyciel.
Byłem wtedy z nimi, tylko ja i oni. Starszy pan obruszył się i zaczął coś kląć pod nosem. Potem w wulgarny sposób zwrócił się do mnie.
Dostał tylko jednego starzała od nauczyciela. Zwalił się na ziemię. Nasz peowiec dopadł go.
– Klucze od sejfu z amunicją i żadnych ale, ten młody człowiek będzie amunicyjnym, a ty, pijacka mendo, po zakończonym ćwiczeniu podpiszesz protokół strzelania. Jasne? – wycedził przez zęby.
Tak oto stałem się amunicyjnym, drugim w hierarchii ważności po kierowniku strzelania. Z pieczołowitością wydawałem naboje moim kolegom i koleżankom, przyjmowałem od nich meldunki o tym, że je otrzymali. Rozsadzała mnie duma.
Tego nietrzeźwego dzwona zamknęliśmy w pomieszczeniu, gdzie przechowywane były tarcze i inne urządzenia. Tłukł się jebaniec, lecz moi koledzy, Edek i Krzysiek, zrobili z nim porządek.
– Dowodzisz Sebastian! Ty to czujesz! – słowa peowca na zawsze zostały w mojej pamięci.
Autobus czekał na nas w ustalonym miejscu. Czule żegnani przez rodziców, rozpoczęliśmy podróż marzeń. Wyjechaliśmy popołudniową porą. Po kilkunastu kilometrach telepania się po polskich drogach, dotarliśmy w końcu na granicę państwa.
Przedstawione pogranicznikowi paszporty, zgadzały się z listą uczestników wyjazdu. Po żołnierzu Wojsk Ochrony Pogranicza do autobusu wszedł celnik. Wybrał sobie niektóre bagaże do kontroli. Podobnie wyglądało to po czechosłowackiej stronie. Kontrole poszły bezproblemowo i szczęśliwie mogliśmy kontynuować podróż.
Pierwszy nocleg w nowym miejscu, poza granicami kraju. Chcieliśmy się dostać do dziewczyn, lecz opiekunowie bardzo nam to utrudnili.
Nastał słoneczny poranek, dzień, gdy mieliśmy zdobyć najważniejszy szczyt górskiego pasma i zejść do szkoły, gdzie czekały na nas wyżywienie oraz nocleg.
Ten pierwszy etap był ekstremalny, jeżeli w ogóle można mówić w tej sytuacji o ekstremum. Szło się pod górę z dość sporym przewyższeniem. Nasza wychowawczyni robiła dobrą minę do złej gry. Przypuszczaliśmy jednak, że w którymś momencie pęknie. Pozostali, czyli wuefistka i ojciec Włodka, zdawali się pewniakami. Pani Agnieszka pokonywała trasę gładko w jakże typowym w tamtej epoce dresie „Adidasa”. Ojciec Włodka, doświadczony w wyprawach, mający w nogach setki kilometrów, pełnił funkcję przewodnika grupy.
Planowano, że w schronisku na szczycie dołączy do nas słowacki przewodnik, niejaki Honza. Cała grupa została ukształtowana w taki sposób, że na czele podążał ojciec Włodka, pan Gustaw, za nim grupa dziewczyn plus nasza wychowawczyni, potem z grupą chłopaków wuefistka Agnieszka i na końcu ja z Włodkiem. We dwóch tworzyliśmy ariergardę. Za nami nie miał prawa zostać nikt. Czułem się wyróżniony, pełniąc tak ważną funkcję.
Przed nami były cztery bite godziny marszu do schroniska. Początek trasy był łagodny, lecz już po godzinie zaczęło się mozolne nabieranie wysokości.
Wtedy dało się zauważyć, kto ma kondycję, a kto nie. Chłopaki i co bardziej sprawne dziewczyny wysforowali się do przodu wraz z nauczycielką WF-u. Z tyłu zostały dwie papużki nierozłączki oraz nasze grubaski, Marysia i Ania. Większość towarzystwa miała małe plecaki, które trudno było nazwać turystycznymi. Rasowe górskie „sakwojaże” posiadał ojciec Włodka, mój kolega Sławek i ja. Zwykłe poczciwe brezentowe plecaki ze stelażem, nie to, co teraz. Dodatkowo, Włodek taszczył apteczkę sanitarną wypożyczoną od peowca.
Po dwóch godzinach zarządzono postój na sporej polanie. Standardowa komenda, panie na lewo, panowie na prawo. Korzystając z wolnej chwili, wyciągnąłem mapę.
– Widzę, że patrzysz gdzie jesteśmy, o tutaj – usłyszałem głos pana Gustawa, który palcem wskazał mi nasze położenie.
– Wleczemy się poniżej średniego tempa marszu. – zauważyłem. – Pokonaliśmy tylko około jednej trzeciej trasy.
Kiwnął głową na znak, że zgadza się ze mną.
– Stara zasada mówi, że dostosowujemy tempo marszu do najsłabszego wędrowca – rzucił znany slogan.
– Tato, jak dla mnie to jeszcze dobre trzy godziny do schroniska – wtrącił się Włodek.
– Nie ma się co martwić, mamy spory bufor czasu i nawet poślizg o dwie godziny nie sprawi, że będziemy iść po zmroku – zapewnił jego ojciec.
Krótki, bo trwający kwadrans odpoczynek dał jakieś wytchnienie. Grupa ponownie się uformowała. Po przeliczeniu, czy są wszyscy, ruszyliśmy w dalszą drogę. Plan naszej wycieczki był taki, że o umówionej porze na końcu szlaku przy drodze miał na nas czekać autokar, by dowieźć uczestników do bursy szkolnej na nocleg. Gdybyśmy się nie pojawili tam to po trzech godzinach, kierowca miał poinformować ratowników, by wszczęli poszukiwania.
Według zapewnień pana Gustawa na szczycie, w schronisku, był radiotelefon do łączności alarmowej ze służbami. Z początku grupa ruszyła żwawo i wydawało się, że zdołamy nadrobić opóźnienie. Płonne to były jednak nadzieje. Po około trzydziestu minutach marszu ponownie na przód wysforowała się grupa sprawniejszych, a z tyłu wlekły się wiadome osoby. Nasze koleżanki Asia i Kasia co chwila się zatrzymywały, zmuszając nas również nieplanowanych postojów. Plotły jakieś babskie androny i nie patrzyły, gdzie stawiają kroki. Już raz Włodek zdołał chwycić Joannę, gdy ta poleciała do tyłu.
– Patrz pod nogi Aśka! – zwrócił jej wtedy uwagę.
Przez grzeczność podziękowała, lecz potem coś tam pomamrotała pod nosem. Rozglądały się, chichotały i nie patrzyły, gdzie stawiają stopy.
– Kasia, patrz, sarenki! – usłyszeliśmy głos Joanny.
– Gdzie? – zapytała ta druga i uderzyła butem w wystający korzeń.
Straciła równowagę i poleciała do tyłu. Dojrzałem to, i szybko doskoczyłem, by chwycić koleżankę. Udało mi się, lecz gdy ją już trzymałem, zsunęła się moja lewa stopa i poczułem chrupnięcie w kostce. Jęknąłem z bólu.
Włodek momentalnie znalazł się przy mnie i podtrzymał dziewczynę. Zrobiłem krok i poczułem silny ból w kostce.
– Jasna cholera, tylko nie to! – zakląłem, zdając sobie sprawę, że to skręcenie lub zwichnięcie.
Przysiadłem na ziemi. Włodek odstawił Kaśkę i podszedł do mnie.
– Co jest, wszystko w porządku? – zapytał.
Pokiwałem głową na boki.
– Stójcie, mamy wypadek! – wrzasnął na całe gardło.
Cała grupa zatrzymała się. Byłem wściekły na siebie. Miałem zamiar jechać w wojskowych opinaczach, ale rodzice wybili mi to z głowy, twierdząc że w dresie i tych butach będę wyglądał jak chwiej. Miałem na nogach zwykłe adidasy. Wojskowe glany pewnie uchroniłyby mnie przed kontuzją. Rozsznurowałem buta i dotknąłem stopy. Nie dało się ukryć, była lekko spuchnięta.
– Przepraszam! – bąknęła Katarzyna.
Szybko pojawili się tuż obok mnie wychowawczyni, wuefistka i pan Gustaw.
– Mówiłam, żeby uważać! – fuknęła na mnie najstarsza kobieta.
Włodek szybko wyjaśnił jej, co się stało, nie pozostawiając na obu papużkach - nierozłączkach suchej nitki. Pani Agnieszka ściągnęła moją skarpetkę i poczęła obmacywać stopę. Poruszała nią delikatnie. Syknąłem parę razy z bólu.
– Na moje oko to skręcenie – postawiła diagnozę.
Wychowawczyni zaczęła lamentować, co to teraz będzie. Ojciec Włodka stał obok, zastanawiając się, co zrobić. Byliśmy tak na oko w połowie drogi do schroniska.
– Musimy zawracać – zadecydował po chwili.
Wokół mnie zebrała się reszta klasy. Dał się słyszeć jęk zawodu. Wychowawczyni obsztorcowała obie pannice.
– A może jednak da się coś zrobić? – zapytała przewodnika i widać było, że jej też powrót nie był na rękę.
Agnieszka wzięła z apteczki elastyczny bandaż i opatrzyła moją stopę. Wsunąłem ją w rozsznurowanego buta. Nie chciałem, by cała wycieczka zakończyła się z mojej przyczyny.
– Idźcie, zejdę w dół sam – wypaliłem.
– To wykluczone, sam nigdzie nie pójdziesz – pan Gustaw stanowczo wybił mi z głowy ten pomysł..
Atmosfera stawała się nieprzyjemna. Większość moich kolegów i koleżanek była niezadowolona z faktu, że mają wracać. Wychowawczyni podeszła do pana Gustawa.
– Nie ma sensu by szedł do schroniska, szybciej zejdziemy w dół, jesteśmy w połowie drogi. Tam nic nie dojedzie – usłyszałem.
– To ja zejdę z Sebastianem – wypalił mój najlepszy druh, Włodek.
– Wymyśliłeś, dwóch piętnastolatków bez opieki, sami w obcym kraju. Synku, pomyśl! – Zgasił go ojciec.
– Ja z nim zejdę – zaproponowała pani Agnieszka.
Nastała cisza. Nie spodziewałem się, że coś takiego powie. Oczy wszystkich uczestników wycieczki zwróciły się na wychowawczynię i pana Gustawa. To do nich należała ostateczna decyzja.
– To wcale nie jest głupi pomysł – stwierdziła wychowawczyni, ku uciesze reszty grupy.
Ojciec Włodka zastanawiał się przez chwilę, a potem zbliżył się do młodej kobiety.
– Da pani radę? – zapytał.
– Tak, dam radę. Ruszajcie, bo szkoda czasu – odparła pewnie wuefistka.
Wszyscy przyjęli to z ulgą. Sprawa była przesądzona.
– Ale bracie będziesz miał opiekę! – szepnął do mnie Włodek.
– Dobrze, dawaj Sebastian swój plecak – rzuciła wychowawczyni.
Zaprotestowałem. Nigdy, ale to przenigdy, chodząc po górach nie pozwoliłbym na to, by pozbyć się plecaka. Były tam wszystkie niezbędne rzeczy.
– Chłopak ma rację, niech pani Agnieszka dorzuci potrzebne jej rzeczy do jego plecaka i będzie dobrze – zawyrokował Gustaw.
Młoda kobieta sprawnie przepakowała dokumenty i jakieś drobiazgi.
– Jak dotrzecie do tej szkoły, gdzie spaliśmy, dajcie znać. Tu masz numer telefonu do naszej bursy. Powinniście dotrzeć do celu przed nami. Jak będzie jeszcze nasz autobus, to się ładujcie w niego i do zobaczenia – Gustaw przekazał Agnieszce ostatnie wytyczne.
Wstałem z ziemi i zrobiłem krok. Czułem lekki ból, lecz mogłem się jakoś przemieszczać.
– To nie twoja wina, chłopcze, niewykluczone, że uratowałeś tę dziewczynę – mężczyzna zwrócił się do mnie i uścisnął mocno dłoń.
Powoli ruszyłem z wuefistką w dół, słyszeliśmy za sobą okrzyki „Trzymaj się, Seba!”. Pani Agnieszka chciała mnie podtrzymywać z boku, lecz na razie z tego nie skorzystałem.
– Daj plecak – poprosiła.
– Nie, jest dobrze, dam radę – zgrywałem twardziela.
Szliśmy wolno. Najbardziej obawiałem się schodzenia z tej stromizny. Z początku nie rozmawialiśmy.
– Dziękuje pani – wyrzuciłem z siebie po kilkunastu minutach.
– Nie ma za co, pewnie zrobiłbyś to samo co ja.
Nawiązaliśmy konwersację. Z początku mówiła o tym, że to wina obu dziewczyn, że to one zepsuły mi wycieczkę, bo z pewnością resztę wyprawy spędzę, przemieszczając się autobusem. Potem zaczęła opowiadać o swoich studiach.
– Skąd pani wiedziała, że to skręcenie?
–Objawy na to wskazywały – odpowiedziała z uśmiechem.
Po jakimś czasie usiedliśmy, by odpocząć. Agnieszka sama to zaproponowała z obawy, bym nie przeforsował nogi. Wyciągnąłem z plecaka mapę i spojrzałem na nią, wlekliśmy się niemiłosiernie. To, co normalnie zajęłoby kwadrans, my pokonywaliśmy w pół godziny. Należało się liczyć z tym, że przy dobrych wiatrach dotrzemy do celu za jakieś cztery. Po krótkim postoju ruszyliśmy w dalszą drogę. Chciałem przyspieszyć tempo, lecz nie mogłem. Ból kostki coraz bardziej dawał mi się we znaki. Wuefistka szybko to zauważyła.
– Nie forsuj nogi, nie uciągnę cię, jak padniesz.
Szliśmy tak jeszcze z dobre dwadzieścia minut, gdy z daleka dało się słyszeć grzmienie piorunów.
– Nie, tylko nie to! – jęknęła Agnieszka.
– Co?
– Ja się cholernie boję burzy! – zdawała się spanikowana.
W prognozie pogody było co prawda wspomniane, że mogą nastąpić silne przelotne opady deszczu i wyładowania atmosferyczne, lecz około osiemnastej, dziewiętnastej, gdy mieliśmy już być bezpieczni w bursie. Najwyraźniej front burzowy przyspieszył, jak to w maju bywa, i czekało nas starcie z nim. O ile reszta grupy oddalała się od tego gwałtownego zjawiska pogodowego, to my zmierzaliśmy w jego kierunku. Pomruki gromów stały się coraz donośniejsze.
– Oprzyj się na mnie i daj plecak – zażądała wuefistka. Widać było, że jest coraz bardziej zestresowana.
Tym razem się nie sprzeciwiłem. Nie przyśpieszyło to marszu, lecz mając mnie obok zdawała się mniej wystraszona. Lekki deszcz dopadł nas na polanie. Mieliśmy do pokonania długi odcinek otwartej przestrzeni. Nagle zrobiło się chłodno i zaczął wiać wiatr. W połowie drogi do lasu lało już całkiem mocno. Wkrótce byliśmy oboje przemoczeni do suchej nitki. Oczywiście, żadne z nas nie miało przeciwdeszczowego płaszcza lub pałatki. Brnąc w deszczu dotarliśmy do wysokich sosen. Huk wyładowań atmosferycznych dudnił nam w uszach.
– Musimy gdzieś przeczekać ten deszcz.
– Ale gdzie, tutaj w lesie? Może zawróćmy? – rzuciła spanikowana.
Drżała, nie wiedziałem, czy ze strachu, czy z zimna. Rzucała na boki gorączkowe spojrzenia. Gdy tylko dał się słyszeć grzmot pioruna, jej ciało przeszywały dreszcze. Czułem to, będąc oparty o nią. Silny deszcz przerodził się teraz w ulewę. Stanęliśmy pod jakąś rozłożystą sosną.
– Jezu, a jak w nią uderzy? – Zaniepokoiła się. – Przecież nie można stać w czasie burzy pod drzewami!
Nie można stać pod pojedynczo rosnącymi drzewami na otwartej przestrzeni. My byliśmy na skraju lasu. Deszcz cały czas się nasilał. Schodzenie w taką pogodę, gdy szlak zamieniał się w istny potok, byłoby samobójstwem. Nie podjąłbym się tego, nawet mając zdrowe wszystkie kończyny. Przycupnęliśmy pod sosną. Lało na nas mniej, niż na otwartej przestrzeni, gałęzie dawały prowizoryczne schronienie. Kobieta trzęsła się coraz mocniej. Była bliska wybuchu płaczu. Burza nadciągała z całą swoją mocą.
– Wyciągnij z plecaka mapę i latarkę – poprosiłem.
Grzmotnęło gdzieś blisko. Agnieszka mimowolnie wtuliła się we mnie.
– Zrób coś, boje się! – pisnęła jak mała dziewczynka.
Cała drżała. Objęła mnie ramionami i nie chciała puścić.
– Już, spokojnie. Ściągnij plecak, jestem z tobą – odparłem, zgrywając twardziela.
Nie miałem planu, studiując jednak przed wyjazdem mapę wydawało mi się, że w tej okolicy znajdował się jakiś szałas albo leśniczówka. Zdjąłem z kobiety plecak i wydobyłem z niego potrzebne przybory. Przez burzę robiło się coraz ciemniej. Rozłożyłem mapę i przyświeciłem latarką.
– Jest, jest tutaj – mruknąłem do siebie, dostrzegając znak topograficzny, zdefiniowany w legendzie jako schron turystyczny, wiata.
Szybko analizowałem, gdzie jesteśmy i dokąd musimy się udać. Za jakieś pół kilometra była krzyżówka szlaków. Od naszego czerwonego odchodził niebieski. Kilometr marszu tym drugim dzielił nas od obranego celu.
– Niech pani posłucha, za jakieś półtora kilometra znajdziemy schronienie. Nie wiem, może to szopa, może leśniczówka., Tam przeczekamy burzę.
Mierzyła mnie przerażonym wzrokiem. Odsunąłem ją od siebie i nałożyłem plecak. Wsunąłem mapę pod mokry dres. W dłoni trzymałem latarkę.
– Chodź za mną, nie bój się – waliłem teraz bezpośrednio na „ty”.
– Może zostańmy tutaj…
–Połóż dłoń na moim ramieniu i idź za mną – musiałem przejąć dowodzenie.
Zdałem sobie sprawę, że role się zamieniły. Teraz to ja brałem odpowiedzialność za Agnieszkę. Miałem tylko nadzieję, że trafię w to miejsce i będzie ono otwarte, lub ktoś nas tam przyjmie. Świecąc pod nogi kuśtykałem przed siebie. Strugi deszczu lały się na nas i czułem, że całkiem przemokłem. Wróciliśmy na szlak i powoli przemierzaliśmy kolejne metry. Kobieta trzymała się tuż za mną. Czułem jej dłoń na ramieniu.
– Na pewno wiesz, co robisz? – spytała, jakby niepewna, czy może w pełni zdać się na piętnastolatka.
– Tak – odparłem krótko, wyostrzając wszystkie potrzebne zmysły.
Najbardziej bałem się, że w szarudze, jaka nastała, nie znajdę rozwidlenia szlaków. Oświetlałem każde z drzew, próbując dojrzeć niebieski znak. Burza przybierała na sile. Kolejne grzmoty wydarły z Agnieszki szloch.
– Jest! Zobacz, jest odejście na niebieski szlak – zawołałem uradowany.
– Gdzie? – spytała, lecz w tej samej chwili poślizgnęła się i runęła na mnie.
Poleciałem na twarz. Chcąc dłońmi zamortyzować upadek, wypuściłem latarkę. Udało się. Szczęśliwie, źródło światła nie zgasło i po chwili, podnosząc się, miałem je w ręku.
– Przepraszam! Boże, nic ci nie jest?
Upadła mi na plecy. Byłem upaprany w błocie. Agnieszka przesunęła się i dotknęła mojej twarzy.
– Przepraszam, nie chciałam – powtórzyła ze łzami w oczach.
– W porządku, nic mi nie jest – odparłem, czując, że jestem tylko lekko potłuczony.
Pozostał jeszcze kilometr marszu. Znów łupnęło gdzieś blisko. Burza nie zamierzała przemknąć gdzieś bokiem. Czułem, że jeszcze nie znaleźliśmy się w jej epicentrum. Nie otrzepując się z błota powstałem i ruszyliśmy w dalszą drogę.
– Gdzie ta szopa? – zapytała po kwadransie.
Wyciągnąłem mapę i spojrzałem na nią. Nie miałem żadnego punktu orientacyjnego. Drzewa i tylko drzewa.
– Jezu, zgubiliśmy się – jęknęła przerażona i znów zaczęła płakać.
Odwróciłem się do niej. Nie pomagała tymi stwierdzeniami, budowała atmosferę strachu i przerażenia.
– Zaufaj mi, idziemy dobrze, wiem co robię – powiedziałem, chwytając ją za obie ręce.
Posłała mi jakże bezsilne spojrzenie. W jej oczach było widać strach. Choć cała się trzęsła, w końcu kiwnęła głową i wznowiliśmy marsz.
Mapa była cała mokra i miałem obawy, że podrze się na drobne kawałki. Wsunąłem ją pod dres. Świecąc na prawo i lewo latarką starałem się lustrować teren. Nie pamiętam jak długo szliśmy, żadne z nas nie patrzyło na zegarek.
– Jest, tam! – Nauczycielka dojrzała pierwsza niewielki, drewniany budynek bez okien.
Odetchnąłem z ulgą. Połowa sukcesu była za nami. Kompletnie przemoczeni i wyziębieni dotarliśmy do celu.
– Turisticka utulna – przeczytałem napis nad drzwiami.
Pani Agnieszka wyminęła mnie i nacisnęła klamkę.
– Otwarte! Jest otwarte! – Otwierając drzwi cieszyła się, jakby wygrała szóstkę w Dużego Lotka..
Byliśmy uratowani. Dowlokłem się do budynku i znalazłem się w jego wnętrzu. Oświetliłem latarką pomieszczenie. Słyszałem o tych „utulniach”, były to prowizoryczne schrony turystyczne bez większych wygód.
Na środku pomieszczenia był zbity z desek stół, jakaś ławka i żeliwny piec w rogu. Po drugiej stronie drewniana prycza bez materaca dla dwóch, może trzech osób. Podłoga – zwykłe klepisko. Przy piecyku leżało trochę drewna. Wysoka na jakieś dwa i pół metra utulnia, miała dwadzieścia, może dwadzieścia pięć metrów kwadratowych. Przestrzeń wystraczająca na schronienie w takich właśnie przypadkach.
Zawiesiłem latarkę na gwoździu przy wejściu i zamknąłem drzwi. Nie były szczelne, lecz gdyby zacinał deszcz, to krople nie wpadłyby tutaj.
– Jezu, jesteś wielki – Agnieszka objęła mnie ramionami i pocałowała w policzek.
Byliśmy całkowicie przemoczeni. Na drewnianej pryczy dostrzegłem szarawy koc. Zdjąłem plecak i położyłem go na podłodze. Było mi zimno, przemoczone ubranie dosłownie lepiło się do skóry. Wstrząsały mną dreszcze. Oboje szczękaliśmy zębami.
– Musimy ściągnąć mokre łachy – stwierdziłem, spoglądając na trzęsącą się z zimna nauczycielkę.
Zrobiła krok do tyłu i popatrzyła na mnie ze zdziwieniem.
– Żartujesz, mam się rozebrać tu przy tobie?
– Tak, bo za chwilę zamarzniesz– odparłem jak najbardziej serio.
Zrzuciłem z siebie górę dresu, cienką koszulę i podkoszulek. Wszystko było tak mokre, że mogłem wykręcić sporo wody.
– Słuchaj jest koc, otulimy się nim – rzuciła, nie mając zamiaru ściągać mokrych ubrań.
– Nawet tego nie próbuj! przemoczysz koc i nic nam nie pomoże – zaprotestowałem.
Działałem racjonalnie. Kiedyś, chodząc po Beskidzie Sądeckim miałem podobny przypadek. Dorwał mnie deszcz i przemokłem do suchej nitki. Miałem wtedy na szczęście zapasową bieliznę na zmianę.
– Niech pani mnie posłucha, chyba do tej chwili wszystko, co robiłem było w porządku. Ja się odwrócę i nie będę patrzył. Ściągnie pani wszystko i opatuli się tym kocem. Tu, nad piecem są jakieś sznurki na bieliznę. Wykręcimy ubrania i powiesimy. Może uda się rozpalić ogień, to przynajmniej bielizna szybko wyschnie – przedstawiłem swoje zdanie.
Odwróciłem się do niej plecami i usiadłem na rogu pryczy. Zdjąłem przemoczone buty i skarpetki, następnie zsunąłem spodnie i slipki. Wszystko było mokre. Wykręciłem ciuchy i świecąc gołym zadkiem powiesiłem te rzeczy nad piecem.
– Już możesz – usłyszałem po chwili.
Zasłaniając jedną dłonią swoje klejnoty kompletnie nagi podszedłem do niej. Była opatulona kocem. Na stole leżały jej góra i dół od dresu, zapinana na guziki bluzka, podkoszulek, sportowy biustonosz i figi. Wykręcała swoje rozpuszczone, mokre włosy. Jedną dłonią zebrałem ubrania ze stołu i zrobiłem z nimi to samo, co z moimi. Następnie przykucnąłem, szukając papieru do rozpałki.
– Niech się pani odwróci, muszę poszukać papieru, a jedną ręką nie będzie łatwo – poprosiłem.
– Dobrze, już możesz – usłyszałem po chwili.
Przeszukałem całe pomieszczenie. Były drobne szczapy drewna, papieru jednak nigdzie nie znalazłem.
– Jasna cholera! – zakląłem.
Nagle piorun rąbnął gdzieś w pobliżu. Agnieszka poderwała się z pryczy i mimowolnie omiotła mnie spojrzeniem.
– Przepraszam – rzuciła, widząc że to zauważyłem.
Powiesiłem latarkę. Oznajmiłem jej, że nici z rozpałki. Byłem w stanie poświecić mapę, ta jednak była mokra. Usiadłem znów na skraju pryczy zakrywając dłonią penisa i mosznę. Drżałem z zimna i miałem gęsią skórkę. Dostrzegła to.
– Boże, ty cały się trzęsiesz.
– Niestety, koc mamy tylko jeden – stwierdziłem.
Przyglądała mi się chwilę, widać było, że coś ją gryzie.
– Chodź do mnie, siądź z tyłu za moimi plecami, okryjemy się tym kocem razem – wydusiła z siebie.
Zaskoczyła mnie ta propozycja. Nie wiedziałem za bardzo, co zrobić. Było mi tak zimno, że nie odczuwałem żadnego podniecenia. Mój członek był skurczony, wielkości jak u niemowlaka. Nauczycielka siedziała w kucki na pryczy.
– No już, na co czekasz. Tylko jak komuś o tym powiesz, to ci łeb urwę – zagroziła.
Usiadłem za nią na piętach. Jednak ból kostki szybko zmusił mnie do zmiany pozycji.
– Muszę usiąść okrakiem, nie dam rady na piętach, ta kostka mnie nawala – stwierdziłem, zgodnie z prawdą.
Rozchyliła koc i podała mi go do tyłu. Przez chwilę widziałem jej nagie plecy i część pośladków. Narzuciłem koc na swój grzbiet i podałem kobiecie przednią część, tak by mogła okryć siebie. Zaplotłem dłonie wzdłuż ciała nauczycielki. Agnieszka obiema dłońmi trzymała krańce koca, mając je skrzyżowane na piersiach. Moje „giry” dotykały jej nóg i częściowo pośladków, tak że nasze ciała przylgnęły do siebie. Ogrzewaliśmy się wzajemnie, choć teraz to ja dawałem wuefistce więcej ciepła, niż ona mi. Moje genitalia nie dotykały jej pośladków, była pomiędzy nimi przestrzeń o szerokości paru centymetrów.
– Boże, co ja robię – szepnęła cicho.
Burza szalała na zewnątrz, nadchodziła kulminacja tego gwałtownego i groźnego zjawiska. Pioruny tłukły coraz mocniej, za każdym razem, gdy słyszała huk i trzask, Agnieszka trzęsła się ze strachu. Koc nie był duży, odsłaniał moje pośladki i część nerek. Nie narzekałem jednak, było mi o wiele cieplej niż wcześniej. Nasze mokre ciała powoli wysychały. Czułem że ona, podobnie jak ja, ma gęsią skórkę. Mój oddech lądował na szyi i włosach nauczycielki. Nie wiem, jak długo tkwiliśmy w takiej pozycji, zauważyłem jednak że przestaliśmy szczękać zębami.
– Chcę ci serdecznie podziękować – odezwała się. – Gdyby nie ty, nie wiem co bym zrobiła.
– To ja dziękuję, gdyby nie pani, cała ferajna wracałaby z powrotem.
– Byłeś niesamowity, działałeś jak profesjonalista, niejeden dorosły by spękał i nie wiedział, co zrobić – tymi słowami mile łechtała moje ego. Tymczasem usłyszałem, jak burczy jej w brzuchu. Byłem tak blisko, że musiałem to wychwycić.
– Zjemy coś? – zaproponowałem.
– Tylko mi nie mów, że masz coś do żarcia.
– Tak, mam – odparłem i poprosiłem, by umożliwiła mi wydostanie się spod koca.
Podszedłem do plecaka i wyciągnąłem wojskową rację żywnościową oraz niezbędnik. Sprawnie otworzyłem konserwę wojskową i suchary. Zakrywając genitalia dłonią, położyłem jedzenie na stole wraz z manierką, w której była woda. Ze spodu plecaka wyciągnąłem skarpety na zmianę, o których teraz sobie przypomniałem. Byłem wściekły, że wziąłem tylko je. Zapasowa odzież i bielizna były w drugiej torbie, pozostawionej w autobusie.
– Załóż, będzie ci cieplej – powiedziałem, kładąc na pryczy czarne skarpety frotte.
– A ty? – zapytała.
– Dam radę, załóż, są czyste, bez obaw – odparłem i wybuchliśmy śmiechem.
Usiadłem na ławce za stolikiem, ten zasłaniał mnie i nie musiałem już skrywać dłonią swoich klejnotów. Rozsmarowałem na sucharach mielonkę.
Agnieszka założyła skarpetki i opatulona kocem przysunęła się na skraj pryczy, bliżej stołu.
– Znów miło mnie zaskoczyłeś – stwierdziła, jedząc prowizoryczny posiłek.
Pałaszowaliśmy, popijając wodą. Nagle kobieta jakby rażona piorunem wskoczyła na pryczę, wrzeszcząc w niebogłosy.
– Szczur! Tam jest szczur!
Na legowisko opadł koc, którym się zakrywała. Stała na łóżku kompletnie naga, przebierając nogami. Dojrzałem jej piękne ciało, niezbyt gęsto owłosione łono i jędrne, krągłe piersi. Nie za duże i nie za małe, cudne i ponętne. Nie zważając, że sam jestem goły i nie zakrywając się wskoczyłem na pryczę i znalazłem się przy niej.
Podążyłem za jej przerażonym spojrzeniem. Nie było tam szczura, tylko maleńka, polna mysz. Stworzenie lustrowało na nas swoimi drobnymi ślepiami. Najwyraźniej poczuło jedzenie i wyszło ze swojej kryjówki.
– Już, spokojnie, to tylko mysz polna – starałem się uspokoić Agnieszkę, która nadal przebierała nogami, stojąc golusieńka w rogu pryczy.
Mimowolnie przytuliłem nauczycielkę do siebie i objąłem dłonią za kark. Wtuliła się we mnie jak mała dziewczynka. Nie wiem dlaczego, ale zacząłem ją głaskać po jeszcze wilgotnych włosach. Czułem jej całe ciało, piersi dotykały mojego torsu. Uspokoiła się po chwili. Pochyliłem się i podałem jej koc, a zawstydzona i zażenowana belferka na powrót się nim okryła. Znów zasłoniłem przyrodzenie dłonią, choć miałem świadomość, że widziała już moją fujarę i jajka. Mysz zniknęła tak szybko, jak się pojawiła.
Burza nie ustępowała, najprawdopodobniej po chwili wytchnienia, nadchodziła druga fala, bądź ta, która nas minęła, zawróciła. Cały czas główkowałem, jak rozpalić ogień w piecu. Brak papieru stanowił poważną przeszkodę. Miałem sztormowe zapałki i zapalniczkę, było drobno pociapane i suche drewno, obok leżały większe porąbane kawały. Zdawałem sobie sprawę, że rozpalenie ognia jest sprawą kluczową, bez tego nie było szans, by ubrania wyschły do rana.
– Mam pomysł – powiedziałem sam do siebie.
Agnieszka zbliżyła się do mnie. Stanęła za moimi plecami i nakryła mnie kocem. Już od dawna nie zwracaliśmy uwagi, że niemiłosiernie śmierdział. Dawał ciepło, a to było najważniejsze.
– Co wymyśliłeś? – zapytała miłym głosem.
– Jak rozpalić w piecu – odparłem i byłem pewien, że mój plan się powiedzie.
Reszta grupy bez większych przeszkód dotarła do schroniska. Mieli opóźnienie, zgodne z wyliczeniami pana Gustawa. Po rozstaniu się z Sebastianem i Agnieszką tempo marszu lekko wzrosło. Wychowawczyni trzymała przy sobie obie sprawczynie wypadku i poganiała je do przodu. Miejsce przy Włodku zajął Sławek. Obaj chłopcy rozmawiali o tym, co się stało i współczuli Sebastianowi.
– Dobra, krótki odpoczynek i ruszamy dalej – zakomenderował ojciec Włodka i poszedł szukać swego kolegi, Honzy.
Znalazł go po chwili na korytarzu. Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie i objęli się nawzajem.
– To postój, dziesięć, piętnaście minut i ruszamy – poinformował słowackiego kolegę pan Gustaw.
– Gustaw, zostajecie tutaj, ciągnięcie za sobą sporą burzę, będzie tu za jakieś trzydzieści, czterdzieści minut. Miała być parę godzin później.
Ojciec Włodka momentalnie zbladł.
– Jezu, co ja zrobiłem najlepszego! – wyrzucił z siebie.
– Gustaw, mów co się stało!
– Jeden chłopak skręcił nogę, posłałem go w dół szlaku z młodą nauczycielką.
– Dobrze zrobiłeś, bez sensu było go ciągnąć w górę. Kiedy to było?
– Jakieś dwie, może dwie i poł godziny temu, nie pamiętam dobrze.
Włodek zauważył rozmowę obu mężczyzn i wyczuł, że coś jest nie tak. Zbliżył się do ojca.
– Tato, co się dzieje? – zapytał, widząc że z rodzicem jest coś nie tak.
– Nic, przekaż wychowawczyni, że nocujemy tutaj, zbliża się burza, idzie od zachodu – usłyszał od taty.
Włodka zamurowało. Nieraz z ojcem włóczył się po górach i wiedział że głupia ulewa to spore niebezpieczeństwo, a co dopiero ten żywioł, który nadchodził.
– Sebastian i pani Agnieszka – wyrzucił z siebie, zdając sobie sprawę że ta dwójka poszła wprost na spotkanie nawałnicy.
– Idź, nie ma czasu – ponaglił go ojciec.
Ósmoklasista ruszył w kierunku wychowawczyni i przekazał to, co usłyszał. Nie była zadowolona. Momentalnie zrobił się chaos i harmider. Wszyscy pytali się, co i dlaczego. Wychowawczyni starała się jakoś zapanować nad tym tłumem, lecz średnio jej to wychodziło.
– Proszę o uwagę! – zagrzmiał ojciec Włodka i towarzystwo prędko się uspokoiło.
– Zbliża się burza i jesteśmy zmuszeni przenocować tutaj, obecny z nami czechosłowacki przewodnik pan Honza załatwił nam dwie ośmioosobowe sale, reszta rozlokuje się w jadalni. Grupą męską opiekuję się ja, grupą damską pani Maria. Warunki będą nieco spartańskie, część osób będzie spała na podłodze, reszta na drewnianych pryczach w salach. Ruszymy najprawdopodobniej jutro rano, jak pogoda się poprawi – przedstawił młodzieży i wychowawczyni swój plan.
Teraz to dopiero zrobił się gwar i hałas. Większa część grupy przyjęła to ze zrozumieniem, byli jednak tacy, którym to nie pasowało. Obaj przewodnicy ruszyli korytarzem. Dopadła ich wychowawczyni.
– Panie Gustawie, jest za mało miejsc. A co z pokojami dla nas? Mam spać z młodzieżą na tym materacu? – zapytała, jakby nic ważniejszego nie miała na głowie.
– Proszę podzielić dzieci na grupy, siedmioro dziewcząt z panią, siedmiu chłopców ze mną, pozostali z Honzą. Nie mam teraz czasu, idziemy do pokoju łączności, by poprzez VB poinformować kierowcę autobusu, by na nas nie czekał. Ma zabrać tę dwójkę, która teraz jest w środku burzy – zbył ją szybko.
Jego syn patrzył na to wszystko z boku. Świadomość, że jego dobry druh Sebastian i wuefistka są teraz w centrum szalejącej burzy, nie zrobiło na wychowawczyni większego wrażenia. Ważne było, by miała osobny pokój. Obok Włodka stał Sławek.
– Co za kurwa – skomentował wulgarnie sytuację.
Przewodnicy wkroczyli do pokoju łączności. Urzędujący tam Słowak właśnie miał opuszczać posterunek.
– Musisz połączyć się z VB i przekazać im, by telefonicznie poinformowali kierowcę autobusu, żeby nie czekał w umówionym miejscu. Przez burzę przedziera się dwójka turystów, w tym jeden poszkodowany, niech dadzą sygnał, czy dotarli, a jeśli nie, niech mają w pogotowiu Horską Służbę – rzucił w szybkością karabinu maszynowego Honza.
Mężczyzna skrzywił się.
– Honza, nadchodzi burza, muszę wyjść na dach i zdemontować antenę, nie mam za dużo czasu. Jak w nią pierdolnie piorun, to spali się całe schronisko – usłyszeli.
– To nadawaj człowieku, na co czekasz? – Ponaglił radiowca Gustaw.
Stali w drzwiach i słuchali, co nadaje fonem przez poczciwy, stacjonarny radiotelefon, który stanowił jedyny środek łączności w schronisku.
– Przyjęli – poinformował ich, kiedy przekazał informację do najbliższego posterunku milicji.
Podniósł się ze stanowiska i miał zamiar udać się na dach. Procedury jasno mówiły, że w sytuacji wyładowań atmosferycznych należy zdjąć antenę prętową.
– Błagam. poczekaj pięć minut, może potwierdzą – poprosił Gustaw, a Honza dotknął ramienia mężczyzny.
– Hozna, kurwa, gdyby nie nasza znajomość… – stwierdził radiooperator.
W głośniku dało się słyszeć trzaski, najwyraźniej ktoś nadawał na tej częstotliwości.
„Kierowca powiadomiony, wszystko OK” — usłyszeli lakoniczny komunikat.
Nie zatrzymywali już łącznościowca. Biegiem ruszył w kierunku włazu dachowego. Gustaw i Honza wyszli na korytarz.
– Twoja dwójka dotarła, wszystko jest OK. Mam becherowkę, walniemy dla kurażu – zaproponował Słowak.
Gustaw zatrzymał się i spojrzał koledze prosto w oczy.
– Gdyby ten chłopak był zdrowy i ta panna, co z nim poszła miała taką kondycję jak on, uwierzyłbym że w normalnych warunkach udało im się dotrzeć do szkoły. Honza, patrz realnie, on ma skręconą lub zwichniętą kostkę i na pewno dostali się w obszar burzy. W takich warunkach nie ma możliwości, by dotarli na miejsce.
Nagle zrobiło się głośno. Gustaw słyszał podniesiony głos syna i krzyki wychowawczyni. W budynku zgasło światło, a zaraz potem rozjarzyło się oświetlenie awaryjne. Ruszyli w kierunku kłótni. Musieli zobaczyć, co tam się dzieje.
Przewodnicy nie wiedzieli, że wysłana poprzez radiotelefon informacja do VB tylko w pierwszej części została przez milicjantów zrozumiana. Część dotycząca pary wędrowców została zakłócona przez wyładowania atmosferyczne. Odpowiedź „wszystko OK” dotyczyła tego, że kierowca potwierdził odebrane polecenie i uda się w kolejne umówione miejsce później.
– Wszystko wam nie pasuje. A to materace nie takie, a to nie potraficie się dogadać, kto z kim i gdzie ma spać, a nie przejmujecie się wcale tym, że Sebastian i wuefistka być może mokną gdzieś w deszczu i nie mają takich warunków jak wy tutaj! – Włodek wrzeszczał na swoje koleżanki i kolegów.
Wywalił to, co leżało mu na wątrobie. Tym dwóm pipom, przez które Sebek skręcił nogę, nie pasowało, że zostały rozdzielone i że muszą spać na takich materacach. Kolejna z „królewien” chciała umyć włosy, a teraz jeszcze zgasło światło. Komuś nie pasowało jedzenie przygotowane przez obsługę, podano bowiem konserwy, suchary, wodę i jakieś drobne przekąski. Schronisko miało tylko i wyłącznie produkty o długim terminie przydatności i nie serwowało niczego wykwintnego. Reszta klasy przyjęła sytuację „na klatę”. .
– Włodzimierz! – krzyknęła nieradząca sobie z rozgardiaszem wychowawczyni.
– Włodek, zamknij się! – ryknął na syna Gustaw, który się właśnie nadciągnął ze słowackim kolegą.
Ucichli wszyscy jak na rozkaz. Sam Gustaw nie wiedział, czy lepiej mieć pod sobą grupę takich nastolatków, czy przypadkową zbieraninę starszych osób. Ci drudzy często traktowali wypad w góry jako okazję, by się nawalić. Idealnymi kompanami na takie wędrówki byli ludzie, którzy kochali góry tak jak on, jego syn i Sebastian.
Nieraz, musiał przyznać w duchu, że najlepszy przyjaciel syna był naprawdę ułożony i wiedział, co chce w życiu osiągnąć. Nigdy nie podejmował nieodpowiedzialnych decyzji i nie ryzykował bez potrzeby. On, piętnastolatek, miał czasami więcej oleju w głowie, niż niejeden dorosły.
Brali już razem udział w kilkunastu wyprawach, gdyż należeli do tego samego koła PTTK. Sebastian był zawsze dobrze wyposażony, czasami aż zanadto. Spokojny, opanowany i trzeźwo myślący, a co najważniejsze, umiejący przewidywać. Aż wstyd się mu było przyznać, że bardziej imponował mu on, niż własny syn – czasami jeszcze dzieciak. Nigdy tego jednak nie okazywał. Włodek i młodszy Przemek to byli jego dwaj synowie, ukochane dzieci.
– Jaki jest problem? – zapytał krótko.
Jako najistotniejszy wymieniono fakt, że w stołówce, na podłodze spać będzie mieszane towarzystwo.
– Chłopaki mogą się położyć na korytarzu, dziewczyny na stołówce. Coś jeszcze?
– Nie mamy poduszek, a materace są twarde. Chciałabym spać obok Kasi – zgłosiła Asia.
Ledwo powstrzymał wybuch gniewu. Dobrze pamiętał, że matka tej nastolatki była zastępczynią dyrektora w ogólniaku.
– Na poddaszu, w pokoju łączności jest wygodna kanapa, lecz jeżeli piorun walnie w antenę, to żadna z was się więcej nie obudzi. Jeżeli reflektujcie, to zaraz załatwię wam tę miejscówkę – wypalił do gówniary, momentalnie ją gasząc.
– Panie Gustawie! – oburzyła się wychowawczyni.
Przeniósł na nią spojrzenie. Może i pełniła rolę kierowniczki wycieczki, lecz to on był przewodnikiem i dopóki znajdowali w górach, podejmował ostateczne decyzje.
– Niechże się pani wreszcie zajmie tymi młodymi ludźmi i da mi robić swoje, na dole mam dwie osoby w znacznie mniej komfortowej sytuacji – nakazał pani Marii.
Chwycił Honzę pod ramię i udali się w ustronne miejsce. Miał już dość użerania się z tą gównażerią. W głowie formułował już plan. Na stole rozłożył mapę.
– Nawet o tym nie myśl, Gustaw –Słowak był nad wyraz poważny.
Słyszeli odgłosy burzy, która powoli docierała do schroniska. Schyleni nad mapą nawet nie zauważyli, jak nagle wokół nich wyrosło trzech nastolatków – Włodek, Sławek i Piotrek.
– Idziemy z panem, jesteśmy gotowi – rzucili, rozszyfrowując plany Gustawa.
Popatrzył na chłopców z podziwem. Widać było, że są to prawdziwi przyjaciele Sebastiana. Mimo to nie myślał nawet o tym, by zabrać któregokolwiek z nich.
– Idę sam! – obwieścił swoją wolę.
Honza chwycił go za ramię.
– Gustaw, jesteś przewodnikiem, a nie ratownikiem, nigdzie nie pójdziesz, zabraniam ci!
– Honza, wysłałem w dół dwoje ludzi. Jestem za nich odpowiedzialny.
Pierwsze krople deszczu uderzyły w dach schroniska.
– Nie dotrzesz do nich w tych warunkach. Kto zna dobrze tego chłopaka i tę nauczycielkę? Przeanalizujmy, podobno to dobry gość, łaził z tobą. Chodźmy do stołu –zaproponował czechosłowacki przewodnik.
– Synu, ty zostań. A wam dziękuje, pomóżcie wychowawczyni, najwyraźniej sobie nie radzi. Nie chce mieć więcej problemów. W ten sposób pomożecie mi bardziej – Gustaw rozdysponował zadania chłopakom.
O dziwo, przyjęli polecenie bez słowa sprzeciwu. Nad mapą pochylili się teraz Włodek, jego ojciec i Honza.
– Ja mam 1:60 000, a on, nie wiem skąd, wytrzasnął 1:50 000. Schodzili od tego miejsca – zaczął Gustaw.
– Włodek, znasz dobrze Sebę. Musiał zobaczyć, że idzie burza, gdzie twoim zdaniem poszedł? – zapytał nastolatka Honza.
Chłopak dokładnie lustrował mapę. Nieraz wszyscy łazili razem po górach. Przypomniał sobie, jak kiedyś Sebastian opowiadał, że gdy dorwała go burza, odbił w bok i znalazł jakąś stodołę lub opuszczoną chatę.
– Zboczy z kursu, by poszukać schronienia. Jeżeli ma z sobą drugą osobę, zrobi to na sto procent, ale… – domniemywał młodzieniec.
– Jakie ale?
– Jest z nim nauczycielka, ona może narzucić trasę. Dopóki wszystko będzie w porządku, podporządkuję się jej.
– A ta nauczycielka? Kto coś o o niej wie? – Zapytał Honza.
Jedyną osobą, która mogła powiedzieć coś o Agnieszce, była wychowawczyni. Nikt jednak nie chciał włączać jej do narady.
– Jeżeli by ją przekonał, to jak myślicie, którędy by poszedł? – Pragnął wiedzieć Słowak.
– Na pewno w taką pogodę i w ze skręconą nogą nie pchałby się czerwonym szlakiem, tu jest spory spadek – przewidywał Gustaw.
– Odbije w niebieski, chyba że ona mu zabroni – Włodek był tego prawie pewien.
Szkopuł tkwił w tym, że niebieski szlak szedł na prawo i w lewo od czerwonego.
– A co to jest tutaj? – zapytał Gustaw wskazując ledwo dostrzegalny znak topograficzny na mapie.
– Utulna, taki schron turystyczny – wyjaśnił Słowak.
– Na sto procent, jeśli ona nie wybiła mu tego z głowy, to tam właśnie poszedł – Nastolatek był pewny swego.
Honzna odetchnął głęboko.
– Jeżeli jest tak dobry, jak mówicie, to krzywda im się nie stanie. Nie ma tam luksusów, lecz do rana mogą śmiało przenocować.
– Sebastian miał rację żywnościową, zapasowe baterie do latarki, niezbędnik, nóź, zapałki, zapalniczkę, latarkę….. – zaczął wymieniać Włodek.
Obaj przewodnicy zdali sobie sprawę, że sami nie dysponowali takim wyposażeniem.
+++++
Analizując sytuację, zdałem sobie sprawę, że mam w książeczce walutowej osiemset koron czechosłowackich. Jeden banknot o nominale pięciuset koron i trzy banknoty po sto. Wraz z paszportem, całość była zawinięta w foliową torebkę, co gwarantowało, że te papiery były suche.
– Wzięłaś pieniądze? – zapytałem pani Agnieszki.
Sam łapałem się na tym, że czasem mówiłem jej na pani, a czasem na ty.
– Tak, mam. Są w twoim plecaku.
Nie zwracając już najmniejszej uwagi na to, że paraduje z niezakrytą fujara, wsunąłem dłonie do plecaka. Latarka świeciła coraz słabiej, a potrzebowałem światła, jak ryba wody. Dlatego najpierw wyciągnąłem zapasowe baterie i wyłączyłem lampkę. W pomieszczeniu nastała ciemność.
– Gdzie jesteś? – usłyszałem zapytanie.
– Spokojnie, wymieniam baterie w latarce.
Po chwili znów było jasno. Poświeciłem do wnętrza plecaka i odetchnąłem z ulgą. Podobnie jak i ja, Agnieszka zapakowała paszport, książeczkę walutową i pieniądze w foliowy worek. Dotknąłem banknotów, były suche. Miała wszystkie osiemset koron w banknotach po sto.
– Biorę twoje pięćset koron po sto i daje ci swój banknot pięćset koron – oznajmiłem.
Okryta kocem, stanęła obok mnie. Deszcz znów przybierał na sile. Nie zważałem na to, że przygląda się z boku mojej nagości. Być może członek, zachęcony wcześniejszymi tuleniami i widokiem niczym nieosłoniętej kobiecej sylwetki zbudził się do życia stał się deczko większy, lecz nie to było teraz najważniejsze. Dłonią gniotłem banknoty o najniższym nominale, a wcześniej ułożyłem z drobnicy rozpałkę.
– Co chcesz zrobić? – usłyszałem jej ciepły głos.
– Rozpalić ogień w piecu.
– Gotówką? – zapytała z niedowierzaniem.
– Masz lepszy pomysł? – odparłem, wsadzając pomięte banknoty pod drobne drewno. Odpaliłem pierwszą sztormową zapałkę. Była zawilgocona i nie nadawała się do niczego. Dopiero trzecia zadziałała jak należy.
Paliłem w piecu pieniędzmi, jak jakiś bogacz. Jeszcze trzy papierki miałem w zanadrzu.
– Zwariowałeś – skwitowała moje działanie.
Spojrzałem ku niej. Była spokojna i jakże piękna, nawet gdy okrywał ją ten ohydny, szary koc. Przez dłuższą chwilę napawałem się tym widokiem.
– Burza wraca, musimy tu spędzić noc, a nasze ubrania nie wyschną do rana bez ognia.
Od banknotów zajęło się drobne drewno. Odetchnąłem z ulgą. Tymczasem Agnieszka podniosła się i stanęła za mną. Nakryła mnie kocem. Po raz kolejny czułem, jak jej piersi dotykają moich pleców.
– Jesteś niesamowity! Mówiłam ci to już, czy jeszcze nie?
– To najdroższa rozpałka w moim życiu – odparłem.
Och, jakże słodko brzmiało jej słowa. Byłem spragniony takich stwierdzeń, zwłaszcza gdy padały nie z ust jakiś nastolatek, lecz dorosłej kobiety.
– Daj nasze buty. Powiesimy je nad piecem, to wyschną – zaproponowałem.
Zostawiła na moim ciele koc i golusieńka, w samych tylko skarpetach pobiegła po adidasy. Podała je zza moich pleców. Przewiesiłem obuwie na sznurku i odwróciłem się do niej twarzą, otulony śmierdzącym kawałkiem materiału. Stała na odległość wyciągniętej dłoni, całkowicie naga. Chwilowo nie pamiętała o zasłonięciu intymnych części ciała.
– Boże, jaka ty jesteś piękna – wyrzuciłem z siebie, pożerając ją wzrokiem.
– Przestań! – Żachnęła się i zdarła ze mnie koc.
Narzuciła go na siebie i teraz to ona lustrowała moją anatomię. Wstyd przed pokazywaniem się jak nas Bóg stworzył, zszedł na dalszy plan. To te przypadkowe sytuacje, gdy widzieliśmy się w całej okazałości, tak na mnie zadziałały. Odwróciłem się, musiałem jeszcze coś sprawdzić.
– Gdzie idziesz? Nie zostawiaj mnie tu samej – zaprotestowała, widząc, że otwieram drzwi utulni.
– Zobaczę, czy komin jest drożny, żebyśmy się nie zaczadzili – odparłem.
Na zewnątrz intensywnie lało. Krople deszczu spadły na odsłoniętą skórę. Dzierżąc w ręku latarkę musiałem nieco oddalić się od budynku. Następnie mocnym snopem światła omiotłem wylot komina. Wszystko było w porządku, dym był widoczny. Ta krótka chwila pobytu na dworze wystarczyła, bym wrócił kompletnie przemoczony. Agnieszka natychmiast narzuciła na mnie koc i zaczęła nim wycierać. Znów stała blisko mnie. Nagusieńka, cudowna, na wyciągniecie dłoni.
– Nie patrz tak na mnie, peszę się – poprosiła, w pełni świadoma mojego zainteresowania.
Dostrzegłem, że miała gęsią skórkę. Gdy skończyła wycieranie, ściągnąłem z siebie lekko wilgotny koc i okryłem ją nim.
Szum deszczu stał się donośniejszy, podobnie jak pomruki burzy. Agnieszka opadła na pryczę. Zbliżyłem się do pieca i dołożyłem sporą szczapę drewna. W pomieszczeniu powoli zaczynało robić się ciepło.
– Chodź do łóżka, nie marznij – usłyszałem.
Pierwsza część zdania zabrzmiała bardzo zachęcająco i przez chwilę nie rozumiałem, o co jej chodzi. Bałem się jednak, że opacznie mogę odczytać te słowa. Zdecydowałem, że bez wyraźniejszej zachęty nie podejmę żadnych śmielszych kroków. Powiesiłem latarkę na swoim miejscu i dołączyłem do niej. Uniosła się na łokciach.
– Boże, ty o wszystkim pamiętasz, a ja nawet nie zapytałam, jak twoja kostka – zarzuciła sobie i natychmiast podniosła się, opatulona kocem.
Nim zdołałem odpowiedzieć, stwierdziła, że musi ją zobaczyć. Zająłem miejsce na rogu pryczy. Agnieszka usiadła w kucki na klepisku, równolegle do mojego ciała. Ujęła zranioną nogę, pochyliła się nad nią i jęła ściągać przemoczony i brudny bandaż. Głowę miała centralnie na wysokości moich bioder. Nie mogłem już dłużej powstrzymywać podniecenia. Choć ze wszystkim sił opierałem się temu, penis uniósł się w pełnym wzwodzie. Na razie tego nie widziała, lecz gdy tylko uniesie głowę, będzie mieć kilkunastocentymetrowy organ tuż przy twarzy, centralnie na wysokości oczu. Gorączko obiema dłońmi zakryłem członka.
– Opuchlizna jest, poruszę teraz stopą i powiedz kiedy boli – poinstruowała mnie.
Syknąłem parę razy z bólu. Na szczęście nie był bardzo intensywny. Wciąż będąc na kolanach, wyprostowała plecy.
– Nie ma sensu opatrywać ponownie. Wzięłam jeden świeży bandaż z apteczki, założę ci jutro – odpowiedziała i uśmiechnęła się jakoś dziwnie, widząc jak chowam przyrodzenie.
– Teraz ty mnie peszysz – bąknąłem i chyba się zarumieniłem.
Opuściła wzrok. Gdzieś w oddali zagrzmiało.
– Trzeba kłaść się spać. Połóż się za moimi plecami, tak na łyżeczkę – zaproponowała.
Zdawałem sobie sprawę, że teraz, gdy miałem erekcję, przy tak bliskim kontakcie, poczuje penisa na pośladkach. Odwrócona na boku, tyłem do mnie, podała mi pled. Ugięła lekko nogi. Narzuciłem koc na plecy i powoli usadawiałem się za nią.
– Podłóż mi rękę pod głowę i przytul mocno – zaskoczyła mnie tą prośbą.
Zrobiłem to, o co prosiła. Głowę złożyła na moim ramieniu. Gdy już okryłem nas w miarę szczelnie, delikatnie ujęła moja lewą dłoń i położyła sobie na brzuchu. Poruszyła ciałem, wtulając się mocno, tak że ja byłem tą dużą łyżeczką, a ona małą. Poczułem, jak czubek wzwiedzionego penisa dotyka pośladka. To, że leżąc z nagą kobietą na prowizorycznym łóżku pozostawałem wciąż w bezruchu, wymagało ode mnie dużego poświęcenia. Musiała czuć mój organ oraz wilgoć śluzu, jaki zaczynał produkować.
– Dziękuję ci za wszystko – szepnęła.
Pocałowałem ją w kawałek wystającej spod koca szyi. Na zewnątrz lało jak z cebra, a odgłosy wyładowań atmosferycznych stawały się głośniejsze.
– Jezu, kiedy to się skończy…
– Śpij, niedługo przejdzie – starałem się ją uspokoić.
W pewnym momencie poprzez szparę w drzwiach dało się dostrzec błysk, a chwilę potem rozległ się potężny huk. Piorun walnął gdzieś blisko, czuć było, jak zadrżała ziemia. Agnieszka momentalnie obróciła się twarzą do mnie i dosłownie przyległa swoim ciałem do mojego.
– Przytul mnie mocno, proszę. Boje się, już nie wytrzymam! – krzyknęła panicznym, bliskim płaczu głosem.
Ramiona kobiety oplotły mnie, paznokcie niemal wbiły mi się w plecy. Głowę wtuliła w moją klatkę piersiową.
„Boże, ona w dzieciństwie musiała przeżyć jakąś traumę podczas burzy.”
– Już dobrze, jestem tu przy tobie. Nic ci się nie stanie – uspokajałem ją jak potrafiłem.
Prawą dłonią pogładziłem ją po włosach. Lewą objąłem w talii i mocniej przyciągnąłem do siebie. Cała drżała, na torsie czułem wilgoć łez. Przez jej gwałtowne poruszenie, koc zsunął się nieco odsłaniając nasze ciała. Znów przywaliło gdzieś bardzo blisko.
– Jestem tutaj, nic się nie bój – powtarzałem raz po raz.
Łkała, a ciało miała sztywne i naprężone. Czułem, że muszę zrobić wszystko, by uspokoić spanikowaną nauczycielkę.
I pewnie właśnie dlatego między kolejnymi szeptami zacząłem składać delikatne pocałunki na jej barku.
Nie wiem, co właściwie plotłem, były to chyba slogany w stylu „wszystko będzie dobrze”. Wyrwało mi się nawet: „kochanie, jestem przy tobie”. Agnieszka, skulona w pozycji embrionalnej, kolanami napierała na sterczącego członka. Cały czas czule i delikatnie gładziłem jej włosy.
Moje działania przyniosły wreszcie jakiś skutek, nauczycielka przestała drżeć i szlochać. W duchu modliłem się, by burza wreszcie przeszła gdzieś dalej. Nie patrzyłem na zegarek, więc nie wiedziałem od jak dawna dręczy Agnieszkę. Dla mnie było to długo, dla niej pewnie wieki. W końcu odgłosy wyładowań atmosferycznych zaczęły cichnąć.
– Już dobrze, maleńka, już po wszystkim – wyrwało mi się i złożyłem kolejny pocałunek na jej karku.
Ciało wuefistki nie było już takie napięte. Paznokcie nie drapały mi już tak mocno grzbietu. Odebrałem to jako dobry znak. Agnieszka wyprostowała nogi, tak, że teraz penis dotykał jej brzucha.
– Dziękuję! Dziękuję! Dziękuję! –Wyrzuciła z siebie i zaczęła całować mnie po klatce piersiowej.
Piorun, który uderzył niedaleko utulni, całkiem rozstroił nerwy młodej kobiety. Wstrząsające przeżycia z dzieciństwa wróciły w pełną mocą. Już wcześniej, idąc z Sebastianem przez deszcz i słysząc odgłosy nadciągającej burzy, czuła narastający lęk. Gdyby wiedziała, czemu mieli stawić czoła, w życiu nie zgodziłaby się na taką eskapadę.
Ten chłopak był niesamowity. Nigdy w życiu nie spotkała tak opanowanego i logicznie myślącego dorosłego faceta, a on miał przecież piętnaście lat! To ona powinna się nim opiekować, jednak w sytuacji kryzysowej przejął dowodzenie i pomimo kontuzji poprowadził to wszystko tak, że dotarli do bezpiecznego schronienia. Gdyby Agnieszce przyszło odprowadzać tamtą dziewczynę, którą Sebastian uchronił przed upadkiem, to teraz obie jęczałyby w lesie ze strachu. Spokój, rozwaga, zaradność – oto, czym jej zaimponował.
Agnieszka zdawała sobie sprawę, że gdyby nie on, mogłaby nie przeżyć tej nocy w lesie. Spanikowała, demony z przeszłości wróciły. Jako mała dziewczynka widziała, jak piorun uderza w pobliskie drzewo, zapalając je. Nie było wtedy przy niej ojca, który tak jak Sebastian przytuliłby ją mocno i ukoił jej strach.
W pokoju nauczycielskim, gdzie rzadko zdarzało jej się bywać, padało czasami jego nazwisko, zawsze z ust peowca. Mówił o Sebastianie w samych superlatywach. Bagatelizowała jego słowa, w końcu to tylko belfer od PO – nic nieznaczącego przedmiotu, dołożonego na siłę do programu nauczania. Teraz musiała zweryfikować swą opinię. Fakt, że Gustaw, ich przewodnik, wysłał go razem ze swym synem na tyły również dawał jej do myślenia. Uratowanie niesfornej i roztrzepanej Kasi, kosztem własnego zdrowia, zasługiwało na szacunek.
„Boże, gdzie się tacy rodzą i dlaczego ja nie spotkałam kogoś podobnego?” – tłukło się w jej myślach.
Pierwszego chłopaka, z którym się przespała, poznała na studiach, na pierwszym roku. Nic nadzwyczajnego. Był starszy o dwa lata. Nie połączyła ich miłość od pierwszego wejrzenia. Stosunek też był taki sobie, nie doznała orgazmu, a Patryk, bo tak miał jej pierwszy na imię, po zakończonym akcie zwalił się na bok i zapadł w sen, zostawiając ją rozgrzaną i nienasyconą. Potem na trzecim roku, był student z politechniki, poznany na imprezie. Dziki, namiętny seks w jakże romantycznej otoczce, czyli klubowej toalecie. Trzecim był chłopak z wyższych sfer. Ojciec dyplomata, piękna willa. Może i był fajny, lecz ojciec i matka nie zaakceptowali jego wybranki. Dawali jej odczuć, że nauczycielka WF-u to nie jest właściwa partia dla ich syna. Spasowała, bo i on nie miał zamiaru działać wbrew woli rodziców.
Z żadnym jednak ze swych poprzednich partnerów nie przeżyła sytuacji ekstremalnej, jak z Sebastianem. Czy zepsucie się samochodu i czekanie na odludziu na pomoc drogową można było porównać do tego, co ich dziś spotkało? W żadnym wypadku. W dodatku jej ostatni kochanek we wspomnianej sytuacji wsadził jej od razu łapska pod sukienkę i oznajmił, że „teraz to przeżyjemy seks stulecia”.
W porównaniu do tamtych Sebastian to była inna liga. Sama dziwiła się, dlaczego w krytycznej sytuacji on, gówniarz, tak ją zdominował. Dlaczego pozwoliła mu przewodzić i bez oporu poddała się jego poleceniom. Nawet kiedy po dotarciu do utulni zażądał, by zdjęła wszystkie ciuchy, zrobiła to bez większego zastanowienia. Piętnastolatek nie naciskał, zamiast tego podsuwał rozsądne argumenty, przemawiające za tym, by dać mu posłuch. Największe wrażenie robiło jednak na niej jego zachowanie. Choć bez wątpienia w jego młodym organizmie buzowały hormony, nie wykorzystał sprzyjającej sytuacji i nie posunął się dalej niż ona by chciała.
Agnieszka mogła sobie wyobrazić, jak w podobnych warunkach postąpiliby jej byli partnerzy. Na widok nagiej, zestresowanej i wystraszonej kobiety mieliby w głowach tylko jedno. A na koniec oczywiście twierdziliby, że to ona ich sprowokowała.
Ten chłopak był inny, chociaż z pewnością czuł podniecenie, zapanował nad nim, nie przekroczył czerwonej linii. I to pomimo faktu, że mógł jej zachowanie i słowa zrozumieć w sposób opaczny. Czy miałaby wtedy coś przeciwko temu? Na pewno zaprotestowałaby. On jednak zachowywał się jak troskliwy ojciec, odpowiedzialny partner, opiekuńczy brat. To było dla niej jednocześnie fascynujące i dziwne.
Sumę wszystkich strachów wzmogła jeszcze powracająca burza i uderzenie pioruna w bezpośredniej bliskości. Po raz drugi straciła kompletnie głowę i zachowała się jak wystraszona dziewczynka. Wtulenie się w jego ciało musiało być dla nastolatka szalenie ekscytujące i zarazem niekomfortowe.
Lecz zanim jeszcze to nastąpiło, kiedy badała mu stopę, kątem oka dostrzegła, że penis chłopaka prężył się w pełnej erekcji. Wcześniej widziała jego organ w spoczynku i w częściowym wzwodzie. To, w jaki sposób Sebastian się zachowywał, jaki był w tak intymnych sytuacjach, sugerowało, że trzymał młodzieńcze żądze na postronkach. Nie grał żadnej roli, nie wywyższał się, nie pokazywał, że jest panem sytuacji i może zrobić z nią co zechce.
Ku swemu zaskoczeniu, przestała być wstydliwa. Po sytuacji z myszą, gdy przez dłuższą chwilę paradowała golutka, zdała sobie sprawę, że dalsze ukrywanie nagości jest zbędne.
Gdy nastał pogodowy Armagedon, najważniejszym działaniem, jakiego podjął się Sebastian, było zapewnienie jej bliskości, ciepła i poczucia bezpieczeństwa. Słowa, które wypowiadał, głaskanie po włosach, i co najważniejsze, delikatne pocałunki wydatnie zmniejszyły jej stres. Fakt, że była w niego wtulona, dawał silne poczucie bezpieczeństwa. Miała świadomość, że to on ją chronił, a nie na odwrót.
„Czy tak postąpiłby któryś z moich poprzednich partnerów?” – zadała sobie w myślach pytanie. „Żaden!” – odpowiedź przyszła w trybie natychmiastowym.
Który z nich potrafił się posługiwać mapą i busolą jak on? Który był w stanie poświęcić pięćset koron, by rozpalić ogień w piecu? Kto nie wykorzystałby przesyconej erotyzmem sytuacji na własną korzyść?
„Nie znam takiego”.
Nikt nigdy nie dał jej poczucia takiego bezpieczeństwa, jak ten gówniarz teraz. Nie, nie myślała o nim jak o gówniarzu. Po prostu nie wierzyła, że tak młody facet, nastolatek, zapewni to, czego nie mogli dać jej poprzedni partnerzy.
Burza przesuwała się gdzieś dalej. Cały czas wtulona w młodzieńca, Agnieszka przyjmowała od niego niewinne pocałunki, czułe słowa i najmilsze dla niej, głaskanie po włosach. Lęk słabł z każdą upływającą chwilą. Wreszcie mogła się wyprostować, przestała cały czas drżeć.
Zdecydowała się odpowiedzieć na jego czułości pocałunkami. Wiedziała, gdzie je składać, by zrobiło mu się bardzo przyjemnie.
Delikatnie musnęła wargami okolice brodawek, a potem łapczywie jęła całować tors. Językiem musnęła sutki. Nawet się nie spodziewała, że po takich pieszczotach mogą zacząć sterczeć. Chłopak poddał się tym działaniom. Włosy Agnieszki ocierały się teraz o ciało nastolatka. On, najwyraźniej zaskoczony, przestał je gładzić.
Odrzuciła precz wpajane jej na studiach zasady, pogadanki o konieczności zachowania dystansu między uczniem i nauczycielem. Takiej sytuacji nie przewidział żaden podręcznik ani wykładowca . Sama też musiała dać upust nagromadzonemu napięciu. Pchnęła Sebastiana tak, że położył się na plecach, a potem szybko uniosła się i okrakiem usiadła mu brzuchu. Koc opadł na bok i oboje byli nadzy. Chłopak patrzył na nią wielkimi oczami. Pochyliła się ku niemu.
– Ciii, nic nie rób – szepnęła, przykładając mu palec do ust.
Czuła, że ma teraz pełna kontrolę. Bez skrupułów ujęła obie dłonie młodzieńca i położyła je sobie na piersiach. Uniosła się powoli na kolanach i lewą dłonią sięgnęła do sztywnego członka, nakierowała go na swą intymność. Delikatnie, samym czubkiem żołędzi potarła o wargi sromowe. W oczach chłopaka ujrzała niedowierzanie.
Nie przerywając kontaktu wzrokowego, zaczęła powoli opuszczać biodra...
Byłem normalnym chłopcem, szczupłym brunetem z kręconymi włosami. Brązowe oczy i przeciętna uroda. Słowem, ani piękny, ani brzydki.
Gdy po którejś z wywiadówek dowiedziałem się, że zebrani wtedy rodzice moich koleżanek i kolegów, widząc naszą wieź, zaproponowali, by zorganizować trzydniowy wyjazd w góry, byłem wniebowzięty.
Beskidy Sądeckie – taki był pierwszy pomysł, wszak stamtąd pochodziliśmy i to pasmo górskie było nam najbliższe, a i koszty eskapady nie nadwyrężyłyby portfela naszych rodziców. Ojciec mojego dobrego kolegi, Włodzimierza, z którym siedziałem w ławce, był przewodnikiem PTTK. Przyjął na siebie opracowanie planu wycieczki i zaoferował, że pojedzie razem z nami.
Niestety, albo w schroniskach nie było tyle miejsca, albo odpowiadały one bardzo lakonicznie i zdawkowo. Ojciec Michała, będąc dyrektorem miejscowego ogólniaka, w końcu wkurzył się i wykonał kilka telefonów do miejscowej komórki partyjnej, uruchomił swoje kontakty i załatwił o wiele tańszą i bardziej atrakcyjną eskapadę do ówczesnej Czechosłowacji. Jego liceum było zaprzyjaźnione z podobną szkołą po słowackiej stronie. Załatwił wszystkie sprawy logistyczne, włącznie z noclegami i wyżywieniem w przyszkolnych internatach za naprawdę psie pieniądze.
Pozostawała kwestia wyrobienia paszportów. W tej materii pomogła matka Janusza, klasowego prymusa, pracująca w Wojewódzkim Urzędzie Spraw Wewnętrznych. Zapewniła, że wnioski paszportowe zostaną rozpatrzone szybko i nikt nie będzie wydłużał procedur związanych z wystawieniem dokumentów dla dzieci. Uprzedziła jednak, że kłopoty mogą być z pełnoletnimi. Były to czasy, gdzie otrzymanie paszportu dla dorosłego wiązało się ze sporą biurokratyczną „gimnastyką”.
Ustalono, że na grupę liczącą dwudziestu czterech nastolatków potrzeba minimum troje, a najlepiej czworo opiekunów. Wiadomym było, ze pojedzie nasza wychowawczyni, ojciec Włodka, który miał doświadczenie w słowackich górach i zastępczyni dyrektora szkoły – nauczycielka chemii, pani Zofia.
Niestety, tej ostatniej cofnięto wniosek. Wieść gminna niosła, że jej brat wcześniej nielegalnie przekroczył granicę PRL i przebywał w Austrii. Szybko zadecydowano, że w zamian za „chemiczkę” dołączy do wycieczki niedawno zatrudniona w szkole pani Agnieszka. Pasowała idealnie, uczyła wychowania fizycznego, była młoda i sprawna. Zgrabna, mierząca około stu siedemdziesięciu centymetrów wzrostu szatynka, wesoła i pogodna zawsze z włosami spiętymi w koński ogon, została przez nas, męską cześć ósmoklasistów, wybrana Miss Szkoły. Tak, jak koledzy, żałowałem, że nie mieliśmy zajęć z nią, tylko z panem Robertem, zadufanym w sobie rozwodnikiem. Ten smalił do niej cholewki, lecz ona nie była nim zainteresowana.
Summa summarum, wszystkie wyjeżdzające osoby otrzymały tydzień przed terminem paszporty i, co nie mniej ważne, książeczki walutowe wraz ze środkami zgodnymi z deklaracją zawartą w tym drugim dokumencie.
Przez ostatnie dni w Polsce klasa żyła tylko zbliżającym się górskim wypadem. Jechali prawie wszyscy. Wypadły tylko dwie osoby: Sylwek, który zachorował na mumsa, czyli świnkę i Krzysiek – nieszczęśnik złamał nogę. Każdy z naszych rodziców wniósł jakiś wkład, żeby ten wyjazd się udał. Ojciec Piotra, zawodowy kierowca zakładowego autobusu, załatwił w swojej firmie jakże nowoczesnego na te czasy autosana, mama Izy – ubezpieczenia turystyczne w przystępnej cenie.
To miał być nasz ostatni raz w tym gronie. Niezapomniany wypad, na luzie i w jakże miłych okolicznościach przyrody. Większość z nas chodziła po górach. Mieszkając w takim rejonie Polski, nie sposób było tego nie robić. Były co prawda ewenementy, jak Kaśka i Aśka, dwie papużki nierozłączki, zawsze zmęczone i niezadowolone, gdy trzeba było dać z siebie coś więcej, teraz jednak przystały na wyjazd bez żadnego „ale”.
+++++
– Po co ładujesz ten kompas i mapę, przecież jedzie z wami ojciec Włodka – zapytała mnie mama.
– Mamo!
Wszak te rzeczy nie zajmowały tak wiele miejsca.
– Po co ci to? Przecież masz zagwarantowane wyżywienie – kontynuowała, widząc, jak wojskowa racja żywnościowa ląduje w plecaku.
– Usiu, on będzie to nosił, przecież mówił, że chce być żołnierzem, to niech się przyzwyczaja – wtrącił się ojciec.
O ile on akceptował moje przyszłe życiowe plany, to matka, nakręcona przez swą starszą siostrę, zdewociałą starą pannę, nie chciała o tym słyszeć. Według ciotulki, żołnierze zawodowi stanowili zbędny element, a ogólnie to kurwiarze, rozwodnicy i podejrzane typy.
– Ty wiesz, że do tych wojskowych szkół oficerskich to autobusami, co miesiąc dowożą kurwy? – wypaliła któregoś dnia i nawet ojciec, pełniący kiedyś zasadnicza służbę wojskową, zdębiał, słysząc takie brednie.
Tak, moją ambicją było zostanie zawodowym żołnierzem. Po ukończeniu technikum miałem zamiar składać papiery do którejś ze szkół oficerskich. Już wcześniej, na zajęciach z przysposobienia obronnego, nasz nauczyciel i emerytowany „trep” dostrzegł moje zainteresowanie tematem. Zostałem na jego lekcjach starszym klasy, były moimi ulubionymi.
W tych latach, w szkole w sejfach zamykanych na podwójne zamki tkwiły kbks wz.48 – małokalibrowe karabinki bocznego zapłonu. Meldowanie mu klasy do zajęć, a później dopuszczenie do obsługi broni, było to, o czym marzyłem. Na przerwach, gdy tylko miał dyżur, sporo rozmawialiśmy.
Służył jako zawodowiec i dochrapał się stopnia starszego chorążego. Jak opowiadał, miał wypadek, nie otworzył mu się spadochron główny i lądował na zapasowym. Twarde uderzenie nogami o ziemie, uszkodzenie kręgosłupa. Miał wysługę lat, by odejść na emeryturę, niedużą, bo w mundurze spędził ledwie szesnaście lat. Zwolnienie z uwielbianej formacji, odprawa i status żołnierza rezerwy. Trudno wiązał koniec z końcem, więc trafił do szkoły.
– Wiesz co, Sebastian, ty będziesz dobrym dowódcą. Wal ciotkę i idź tam –powiedział, patrząc na mnie.
– Naprawdę? – zapytałem.
– To się wie, masz w sobie to coś. Ja to widzę, jak nie spróbujesz, to będziesz żałował całe życie – odparł.
Najbardziej ekscytującym doświadczeniem było dla mnie strzelanie z kbks na strzelnicy LOK-u. Kiedyś nasz nauczyciel ochrzanił i wyrzucił z obiektu jakiegoś o wiele starszego faceta, który będąc pijanym miał pełnić rolę amunicyjnego.
– Wykończę cię, chuju! – rzucił stary dziad.
– Wypierdalaj stąd, mendo jebana, jak nie chcesz, bym ci wstydu przy dzieciaku narobił – krótko i w żołnierskich słowach odparł pijaczynie nauczyciel.
Byłem wtedy z nimi, tylko ja i oni. Starszy pan obruszył się i zaczął coś kląć pod nosem. Potem w wulgarny sposób zwrócił się do mnie.
Dostał tylko jednego starzała od nauczyciela. Zwalił się na ziemię. Nasz peowiec dopadł go.
– Klucze od sejfu z amunicją i żadnych ale, ten młody człowiek będzie amunicyjnym, a ty, pijacka mendo, po zakończonym ćwiczeniu podpiszesz protokół strzelania. Jasne? – wycedził przez zęby.
Tak oto stałem się amunicyjnym, drugim w hierarchii ważności po kierowniku strzelania. Z pieczołowitością wydawałem naboje moim kolegom i koleżankom, przyjmowałem od nich meldunki o tym, że je otrzymali. Rozsadzała mnie duma.
Tego nietrzeźwego dzwona zamknęliśmy w pomieszczeniu, gdzie przechowywane były tarcze i inne urządzenia. Tłukł się jebaniec, lecz moi koledzy, Edek i Krzysiek, zrobili z nim porządek.
– Dowodzisz Sebastian! Ty to czujesz! – słowa peowca na zawsze zostały w mojej pamięci.
+++++
Autobus czekał na nas w ustalonym miejscu. Czule żegnani przez rodziców, rozpoczęliśmy podróż marzeń. Wyjechaliśmy popołudniową porą. Po kilkunastu kilometrach telepania się po polskich drogach, dotarliśmy w końcu na granicę państwa.
Przedstawione pogranicznikowi paszporty, zgadzały się z listą uczestników wyjazdu. Po żołnierzu Wojsk Ochrony Pogranicza do autobusu wszedł celnik. Wybrał sobie niektóre bagaże do kontroli. Podobnie wyglądało to po czechosłowackiej stronie. Kontrole poszły bezproblemowo i szczęśliwie mogliśmy kontynuować podróż.
Pierwszy nocleg w nowym miejscu, poza granicami kraju. Chcieliśmy się dostać do dziewczyn, lecz opiekunowie bardzo nam to utrudnili.
Nastał słoneczny poranek, dzień, gdy mieliśmy zdobyć najważniejszy szczyt górskiego pasma i zejść do szkoły, gdzie czekały na nas wyżywienie oraz nocleg.
Ten pierwszy etap był ekstremalny, jeżeli w ogóle można mówić w tej sytuacji o ekstremum. Szło się pod górę z dość sporym przewyższeniem. Nasza wychowawczyni robiła dobrą minę do złej gry. Przypuszczaliśmy jednak, że w którymś momencie pęknie. Pozostali, czyli wuefistka i ojciec Włodka, zdawali się pewniakami. Pani Agnieszka pokonywała trasę gładko w jakże typowym w tamtej epoce dresie „Adidasa”. Ojciec Włodka, doświadczony w wyprawach, mający w nogach setki kilometrów, pełnił funkcję przewodnika grupy.
Planowano, że w schronisku na szczycie dołączy do nas słowacki przewodnik, niejaki Honza. Cała grupa została ukształtowana w taki sposób, że na czele podążał ojciec Włodka, pan Gustaw, za nim grupa dziewczyn plus nasza wychowawczyni, potem z grupą chłopaków wuefistka Agnieszka i na końcu ja z Włodkiem. We dwóch tworzyliśmy ariergardę. Za nami nie miał prawa zostać nikt. Czułem się wyróżniony, pełniąc tak ważną funkcję.
Przed nami były cztery bite godziny marszu do schroniska. Początek trasy był łagodny, lecz już po godzinie zaczęło się mozolne nabieranie wysokości.
Wtedy dało się zauważyć, kto ma kondycję, a kto nie. Chłopaki i co bardziej sprawne dziewczyny wysforowali się do przodu wraz z nauczycielką WF-u. Z tyłu zostały dwie papużki nierozłączki oraz nasze grubaski, Marysia i Ania. Większość towarzystwa miała małe plecaki, które trudno było nazwać turystycznymi. Rasowe górskie „sakwojaże” posiadał ojciec Włodka, mój kolega Sławek i ja. Zwykłe poczciwe brezentowe plecaki ze stelażem, nie to, co teraz. Dodatkowo, Włodek taszczył apteczkę sanitarną wypożyczoną od peowca.
Po dwóch godzinach zarządzono postój na sporej polanie. Standardowa komenda, panie na lewo, panowie na prawo. Korzystając z wolnej chwili, wyciągnąłem mapę.
– Widzę, że patrzysz gdzie jesteśmy, o tutaj – usłyszałem głos pana Gustawa, który palcem wskazał mi nasze położenie.
– Wleczemy się poniżej średniego tempa marszu. – zauważyłem. – Pokonaliśmy tylko około jednej trzeciej trasy.
Kiwnął głową na znak, że zgadza się ze mną.
– Stara zasada mówi, że dostosowujemy tempo marszu do najsłabszego wędrowca – rzucił znany slogan.
– Tato, jak dla mnie to jeszcze dobre trzy godziny do schroniska – wtrącił się Włodek.
– Nie ma się co martwić, mamy spory bufor czasu i nawet poślizg o dwie godziny nie sprawi, że będziemy iść po zmroku – zapewnił jego ojciec.
Krótki, bo trwający kwadrans odpoczynek dał jakieś wytchnienie. Grupa ponownie się uformowała. Po przeliczeniu, czy są wszyscy, ruszyliśmy w dalszą drogę. Plan naszej wycieczki był taki, że o umówionej porze na końcu szlaku przy drodze miał na nas czekać autokar, by dowieźć uczestników do bursy szkolnej na nocleg. Gdybyśmy się nie pojawili tam to po trzech godzinach, kierowca miał poinformować ratowników, by wszczęli poszukiwania.
Według zapewnień pana Gustawa na szczycie, w schronisku, był radiotelefon do łączności alarmowej ze służbami. Z początku grupa ruszyła żwawo i wydawało się, że zdołamy nadrobić opóźnienie. Płonne to były jednak nadzieje. Po około trzydziestu minutach marszu ponownie na przód wysforowała się grupa sprawniejszych, a z tyłu wlekły się wiadome osoby. Nasze koleżanki Asia i Kasia co chwila się zatrzymywały, zmuszając nas również nieplanowanych postojów. Plotły jakieś babskie androny i nie patrzyły, gdzie stawiają kroki. Już raz Włodek zdołał chwycić Joannę, gdy ta poleciała do tyłu.
– Patrz pod nogi Aśka! – zwrócił jej wtedy uwagę.
Przez grzeczność podziękowała, lecz potem coś tam pomamrotała pod nosem. Rozglądały się, chichotały i nie patrzyły, gdzie stawiają stopy.
– Kasia, patrz, sarenki! – usłyszeliśmy głos Joanny.
– Gdzie? – zapytała ta druga i uderzyła butem w wystający korzeń.
Straciła równowagę i poleciała do tyłu. Dojrzałem to, i szybko doskoczyłem, by chwycić koleżankę. Udało mi się, lecz gdy ją już trzymałem, zsunęła się moja lewa stopa i poczułem chrupnięcie w kostce. Jęknąłem z bólu.
Włodek momentalnie znalazł się przy mnie i podtrzymał dziewczynę. Zrobiłem krok i poczułem silny ból w kostce.
– Jasna cholera, tylko nie to! – zakląłem, zdając sobie sprawę, że to skręcenie lub zwichnięcie.
Przysiadłem na ziemi. Włodek odstawił Kaśkę i podszedł do mnie.
– Co jest, wszystko w porządku? – zapytał.
Pokiwałem głową na boki.
– Stójcie, mamy wypadek! – wrzasnął na całe gardło.
Cała grupa zatrzymała się. Byłem wściekły na siebie. Miałem zamiar jechać w wojskowych opinaczach, ale rodzice wybili mi to z głowy, twierdząc że w dresie i tych butach będę wyglądał jak chwiej. Miałem na nogach zwykłe adidasy. Wojskowe glany pewnie uchroniłyby mnie przed kontuzją. Rozsznurowałem buta i dotknąłem stopy. Nie dało się ukryć, była lekko spuchnięta.
– Przepraszam! – bąknęła Katarzyna.
Szybko pojawili się tuż obok mnie wychowawczyni, wuefistka i pan Gustaw.
– Mówiłam, żeby uważać! – fuknęła na mnie najstarsza kobieta.
Włodek szybko wyjaśnił jej, co się stało, nie pozostawiając na obu papużkach - nierozłączkach suchej nitki. Pani Agnieszka ściągnęła moją skarpetkę i poczęła obmacywać stopę. Poruszała nią delikatnie. Syknąłem parę razy z bólu.
– Na moje oko to skręcenie – postawiła diagnozę.
Wychowawczyni zaczęła lamentować, co to teraz będzie. Ojciec Włodka stał obok, zastanawiając się, co zrobić. Byliśmy tak na oko w połowie drogi do schroniska.
– Musimy zawracać – zadecydował po chwili.
Wokół mnie zebrała się reszta klasy. Dał się słyszeć jęk zawodu. Wychowawczyni obsztorcowała obie pannice.
– A może jednak da się coś zrobić? – zapytała przewodnika i widać było, że jej też powrót nie był na rękę.
Agnieszka wzięła z apteczki elastyczny bandaż i opatrzyła moją stopę. Wsunąłem ją w rozsznurowanego buta. Nie chciałem, by cała wycieczka zakończyła się z mojej przyczyny.
– Idźcie, zejdę w dół sam – wypaliłem.
– To wykluczone, sam nigdzie nie pójdziesz – pan Gustaw stanowczo wybił mi z głowy ten pomysł..
Atmosfera stawała się nieprzyjemna. Większość moich kolegów i koleżanek była niezadowolona z faktu, że mają wracać. Wychowawczyni podeszła do pana Gustawa.
– Nie ma sensu by szedł do schroniska, szybciej zejdziemy w dół, jesteśmy w połowie drogi. Tam nic nie dojedzie – usłyszałem.
– To ja zejdę z Sebastianem – wypalił mój najlepszy druh, Włodek.
– Wymyśliłeś, dwóch piętnastolatków bez opieki, sami w obcym kraju. Synku, pomyśl! – Zgasił go ojciec.
– Ja z nim zejdę – zaproponowała pani Agnieszka.
Nastała cisza. Nie spodziewałem się, że coś takiego powie. Oczy wszystkich uczestników wycieczki zwróciły się na wychowawczynię i pana Gustawa. To do nich należała ostateczna decyzja.
– To wcale nie jest głupi pomysł – stwierdziła wychowawczyni, ku uciesze reszty grupy.
Ojciec Włodka zastanawiał się przez chwilę, a potem zbliżył się do młodej kobiety.
– Da pani radę? – zapytał.
– Tak, dam radę. Ruszajcie, bo szkoda czasu – odparła pewnie wuefistka.
Wszyscy przyjęli to z ulgą. Sprawa była przesądzona.
– Ale bracie będziesz miał opiekę! – szepnął do mnie Włodek.
– Dobrze, dawaj Sebastian swój plecak – rzuciła wychowawczyni.
Zaprotestowałem. Nigdy, ale to przenigdy, chodząc po górach nie pozwoliłbym na to, by pozbyć się plecaka. Były tam wszystkie niezbędne rzeczy.
– Chłopak ma rację, niech pani Agnieszka dorzuci potrzebne jej rzeczy do jego plecaka i będzie dobrze – zawyrokował Gustaw.
Młoda kobieta sprawnie przepakowała dokumenty i jakieś drobiazgi.
– Jak dotrzecie do tej szkoły, gdzie spaliśmy, dajcie znać. Tu masz numer telefonu do naszej bursy. Powinniście dotrzeć do celu przed nami. Jak będzie jeszcze nasz autobus, to się ładujcie w niego i do zobaczenia – Gustaw przekazał Agnieszce ostatnie wytyczne.
Wstałem z ziemi i zrobiłem krok. Czułem lekki ból, lecz mogłem się jakoś przemieszczać.
– To nie twoja wina, chłopcze, niewykluczone, że uratowałeś tę dziewczynę – mężczyzna zwrócił się do mnie i uścisnął mocno dłoń.
Powoli ruszyłem z wuefistką w dół, słyszeliśmy za sobą okrzyki „Trzymaj się, Seba!”. Pani Agnieszka chciała mnie podtrzymywać z boku, lecz na razie z tego nie skorzystałem.
– Daj plecak – poprosiła.
– Nie, jest dobrze, dam radę – zgrywałem twardziela.
Szliśmy wolno. Najbardziej obawiałem się schodzenia z tej stromizny. Z początku nie rozmawialiśmy.
– Dziękuje pani – wyrzuciłem z siebie po kilkunastu minutach.
– Nie ma za co, pewnie zrobiłbyś to samo co ja.
Nawiązaliśmy konwersację. Z początku mówiła o tym, że to wina obu dziewczyn, że to one zepsuły mi wycieczkę, bo z pewnością resztę wyprawy spędzę, przemieszczając się autobusem. Potem zaczęła opowiadać o swoich studiach.
– Skąd pani wiedziała, że to skręcenie?
–Objawy na to wskazywały – odpowiedziała z uśmiechem.
Po jakimś czasie usiedliśmy, by odpocząć. Agnieszka sama to zaproponowała z obawy, bym nie przeforsował nogi. Wyciągnąłem z plecaka mapę i spojrzałem na nią, wlekliśmy się niemiłosiernie. To, co normalnie zajęłoby kwadrans, my pokonywaliśmy w pół godziny. Należało się liczyć z tym, że przy dobrych wiatrach dotrzemy do celu za jakieś cztery. Po krótkim postoju ruszyliśmy w dalszą drogę. Chciałem przyspieszyć tempo, lecz nie mogłem. Ból kostki coraz bardziej dawał mi się we znaki. Wuefistka szybko to zauważyła.
– Nie forsuj nogi, nie uciągnę cię, jak padniesz.
Szliśmy tak jeszcze z dobre dwadzieścia minut, gdy z daleka dało się słyszeć grzmienie piorunów.
– Nie, tylko nie to! – jęknęła Agnieszka.
– Co?
– Ja się cholernie boję burzy! – zdawała się spanikowana.
W prognozie pogody było co prawda wspomniane, że mogą nastąpić silne przelotne opady deszczu i wyładowania atmosferyczne, lecz około osiemnastej, dziewiętnastej, gdy mieliśmy już być bezpieczni w bursie. Najwyraźniej front burzowy przyspieszył, jak to w maju bywa, i czekało nas starcie z nim. O ile reszta grupy oddalała się od tego gwałtownego zjawiska pogodowego, to my zmierzaliśmy w jego kierunku. Pomruki gromów stały się coraz donośniejsze.
– Oprzyj się na mnie i daj plecak – zażądała wuefistka. Widać było, że jest coraz bardziej zestresowana.
Tym razem się nie sprzeciwiłem. Nie przyśpieszyło to marszu, lecz mając mnie obok zdawała się mniej wystraszona. Lekki deszcz dopadł nas na polanie. Mieliśmy do pokonania długi odcinek otwartej przestrzeni. Nagle zrobiło się chłodno i zaczął wiać wiatr. W połowie drogi do lasu lało już całkiem mocno. Wkrótce byliśmy oboje przemoczeni do suchej nitki. Oczywiście, żadne z nas nie miało przeciwdeszczowego płaszcza lub pałatki. Brnąc w deszczu dotarliśmy do wysokich sosen. Huk wyładowań atmosferycznych dudnił nam w uszach.
– Musimy gdzieś przeczekać ten deszcz.
– Ale gdzie, tutaj w lesie? Może zawróćmy? – rzuciła spanikowana.
Drżała, nie wiedziałem, czy ze strachu, czy z zimna. Rzucała na boki gorączkowe spojrzenia. Gdy tylko dał się słyszeć grzmot pioruna, jej ciało przeszywały dreszcze. Czułem to, będąc oparty o nią. Silny deszcz przerodził się teraz w ulewę. Stanęliśmy pod jakąś rozłożystą sosną.
– Jezu, a jak w nią uderzy? – Zaniepokoiła się. – Przecież nie można stać w czasie burzy pod drzewami!
Nie można stać pod pojedynczo rosnącymi drzewami na otwartej przestrzeni. My byliśmy na skraju lasu. Deszcz cały czas się nasilał. Schodzenie w taką pogodę, gdy szlak zamieniał się w istny potok, byłoby samobójstwem. Nie podjąłbym się tego, nawet mając zdrowe wszystkie kończyny. Przycupnęliśmy pod sosną. Lało na nas mniej, niż na otwartej przestrzeni, gałęzie dawały prowizoryczne schronienie. Kobieta trzęsła się coraz mocniej. Była bliska wybuchu płaczu. Burza nadciągała z całą swoją mocą.
– Wyciągnij z plecaka mapę i latarkę – poprosiłem.
Grzmotnęło gdzieś blisko. Agnieszka mimowolnie wtuliła się we mnie.
– Zrób coś, boje się! – pisnęła jak mała dziewczynka.
Cała drżała. Objęła mnie ramionami i nie chciała puścić.
– Już, spokojnie. Ściągnij plecak, jestem z tobą – odparłem, zgrywając twardziela.
Nie miałem planu, studiując jednak przed wyjazdem mapę wydawało mi się, że w tej okolicy znajdował się jakiś szałas albo leśniczówka. Zdjąłem z kobiety plecak i wydobyłem z niego potrzebne przybory. Przez burzę robiło się coraz ciemniej. Rozłożyłem mapę i przyświeciłem latarką.
– Jest, jest tutaj – mruknąłem do siebie, dostrzegając znak topograficzny, zdefiniowany w legendzie jako schron turystyczny, wiata.
Szybko analizowałem, gdzie jesteśmy i dokąd musimy się udać. Za jakieś pół kilometra była krzyżówka szlaków. Od naszego czerwonego odchodził niebieski. Kilometr marszu tym drugim dzielił nas od obranego celu.
– Niech pani posłucha, za jakieś półtora kilometra znajdziemy schronienie. Nie wiem, może to szopa, może leśniczówka., Tam przeczekamy burzę.
Mierzyła mnie przerażonym wzrokiem. Odsunąłem ją od siebie i nałożyłem plecak. Wsunąłem mapę pod mokry dres. W dłoni trzymałem latarkę.
– Chodź za mną, nie bój się – waliłem teraz bezpośrednio na „ty”.
– Może zostańmy tutaj…
–Połóż dłoń na moim ramieniu i idź za mną – musiałem przejąć dowodzenie.
Zdałem sobie sprawę, że role się zamieniły. Teraz to ja brałem odpowiedzialność za Agnieszkę. Miałem tylko nadzieję, że trafię w to miejsce i będzie ono otwarte, lub ktoś nas tam przyjmie. Świecąc pod nogi kuśtykałem przed siebie. Strugi deszczu lały się na nas i czułem, że całkiem przemokłem. Wróciliśmy na szlak i powoli przemierzaliśmy kolejne metry. Kobieta trzymała się tuż za mną. Czułem jej dłoń na ramieniu.
– Na pewno wiesz, co robisz? – spytała, jakby niepewna, czy może w pełni zdać się na piętnastolatka.
– Tak – odparłem krótko, wyostrzając wszystkie potrzebne zmysły.
Najbardziej bałem się, że w szarudze, jaka nastała, nie znajdę rozwidlenia szlaków. Oświetlałem każde z drzew, próbując dojrzeć niebieski znak. Burza przybierała na sile. Kolejne grzmoty wydarły z Agnieszki szloch.
– Jest! Zobacz, jest odejście na niebieski szlak – zawołałem uradowany.
– Gdzie? – spytała, lecz w tej samej chwili poślizgnęła się i runęła na mnie.
Poleciałem na twarz. Chcąc dłońmi zamortyzować upadek, wypuściłem latarkę. Udało się. Szczęśliwie, źródło światła nie zgasło i po chwili, podnosząc się, miałem je w ręku.
– Przepraszam! Boże, nic ci nie jest?
Upadła mi na plecy. Byłem upaprany w błocie. Agnieszka przesunęła się i dotknęła mojej twarzy.
– Przepraszam, nie chciałam – powtórzyła ze łzami w oczach.
– W porządku, nic mi nie jest – odparłem, czując, że jestem tylko lekko potłuczony.
Pozostał jeszcze kilometr marszu. Znów łupnęło gdzieś blisko. Burza nie zamierzała przemknąć gdzieś bokiem. Czułem, że jeszcze nie znaleźliśmy się w jej epicentrum. Nie otrzepując się z błota powstałem i ruszyliśmy w dalszą drogę.
– Gdzie ta szopa? – zapytała po kwadransie.
Wyciągnąłem mapę i spojrzałem na nią. Nie miałem żadnego punktu orientacyjnego. Drzewa i tylko drzewa.
– Jezu, zgubiliśmy się – jęknęła przerażona i znów zaczęła płakać.
Odwróciłem się do niej. Nie pomagała tymi stwierdzeniami, budowała atmosferę strachu i przerażenia.
– Zaufaj mi, idziemy dobrze, wiem co robię – powiedziałem, chwytając ją za obie ręce.
Posłała mi jakże bezsilne spojrzenie. W jej oczach było widać strach. Choć cała się trzęsła, w końcu kiwnęła głową i wznowiliśmy marsz.
Mapa była cała mokra i miałem obawy, że podrze się na drobne kawałki. Wsunąłem ją pod dres. Świecąc na prawo i lewo latarką starałem się lustrować teren. Nie pamiętam jak długo szliśmy, żadne z nas nie patrzyło na zegarek.
– Jest, tam! – Nauczycielka dojrzała pierwsza niewielki, drewniany budynek bez okien.
Odetchnąłem z ulgą. Połowa sukcesu była za nami. Kompletnie przemoczeni i wyziębieni dotarliśmy do celu.
– Turisticka utulna – przeczytałem napis nad drzwiami.
Pani Agnieszka wyminęła mnie i nacisnęła klamkę.
– Otwarte! Jest otwarte! – Otwierając drzwi cieszyła się, jakby wygrała szóstkę w Dużego Lotka..
Byliśmy uratowani. Dowlokłem się do budynku i znalazłem się w jego wnętrzu. Oświetliłem latarką pomieszczenie. Słyszałem o tych „utulniach”, były to prowizoryczne schrony turystyczne bez większych wygód.
Na środku pomieszczenia był zbity z desek stół, jakaś ławka i żeliwny piec w rogu. Po drugiej stronie drewniana prycza bez materaca dla dwóch, może trzech osób. Podłoga – zwykłe klepisko. Przy piecyku leżało trochę drewna. Wysoka na jakieś dwa i pół metra utulnia, miała dwadzieścia, może dwadzieścia pięć metrów kwadratowych. Przestrzeń wystraczająca na schronienie w takich właśnie przypadkach.
Zawiesiłem latarkę na gwoździu przy wejściu i zamknąłem drzwi. Nie były szczelne, lecz gdyby zacinał deszcz, to krople nie wpadłyby tutaj.
– Jezu, jesteś wielki – Agnieszka objęła mnie ramionami i pocałowała w policzek.
Byliśmy całkowicie przemoczeni. Na drewnianej pryczy dostrzegłem szarawy koc. Zdjąłem plecak i położyłem go na podłodze. Było mi zimno, przemoczone ubranie dosłownie lepiło się do skóry. Wstrząsały mną dreszcze. Oboje szczękaliśmy zębami.
– Musimy ściągnąć mokre łachy – stwierdziłem, spoglądając na trzęsącą się z zimna nauczycielkę.
Zrobiła krok do tyłu i popatrzyła na mnie ze zdziwieniem.
– Żartujesz, mam się rozebrać tu przy tobie?
– Tak, bo za chwilę zamarzniesz– odparłem jak najbardziej serio.
Zrzuciłem z siebie górę dresu, cienką koszulę i podkoszulek. Wszystko było tak mokre, że mogłem wykręcić sporo wody.
– Słuchaj jest koc, otulimy się nim – rzuciła, nie mając zamiaru ściągać mokrych ubrań.
– Nawet tego nie próbuj! przemoczysz koc i nic nam nie pomoże – zaprotestowałem.
Działałem racjonalnie. Kiedyś, chodząc po Beskidzie Sądeckim miałem podobny przypadek. Dorwał mnie deszcz i przemokłem do suchej nitki. Miałem wtedy na szczęście zapasową bieliznę na zmianę.
– Niech pani mnie posłucha, chyba do tej chwili wszystko, co robiłem było w porządku. Ja się odwrócę i nie będę patrzył. Ściągnie pani wszystko i opatuli się tym kocem. Tu, nad piecem są jakieś sznurki na bieliznę. Wykręcimy ubrania i powiesimy. Może uda się rozpalić ogień, to przynajmniej bielizna szybko wyschnie – przedstawiłem swoje zdanie.
Odwróciłem się do niej plecami i usiadłem na rogu pryczy. Zdjąłem przemoczone buty i skarpetki, następnie zsunąłem spodnie i slipki. Wszystko było mokre. Wykręciłem ciuchy i świecąc gołym zadkiem powiesiłem te rzeczy nad piecem.
– Już możesz – usłyszałem po chwili.
Zasłaniając jedną dłonią swoje klejnoty kompletnie nagi podszedłem do niej. Była opatulona kocem. Na stole leżały jej góra i dół od dresu, zapinana na guziki bluzka, podkoszulek, sportowy biustonosz i figi. Wykręcała swoje rozpuszczone, mokre włosy. Jedną dłonią zebrałem ubrania ze stołu i zrobiłem z nimi to samo, co z moimi. Następnie przykucnąłem, szukając papieru do rozpałki.
– Niech się pani odwróci, muszę poszukać papieru, a jedną ręką nie będzie łatwo – poprosiłem.
– Dobrze, już możesz – usłyszałem po chwili.
Przeszukałem całe pomieszczenie. Były drobne szczapy drewna, papieru jednak nigdzie nie znalazłem.
– Jasna cholera! – zakląłem.
Nagle piorun rąbnął gdzieś w pobliżu. Agnieszka poderwała się z pryczy i mimowolnie omiotła mnie spojrzeniem.
– Przepraszam – rzuciła, widząc że to zauważyłem.
Powiesiłem latarkę. Oznajmiłem jej, że nici z rozpałki. Byłem w stanie poświecić mapę, ta jednak była mokra. Usiadłem znów na skraju pryczy zakrywając dłonią penisa i mosznę. Drżałem z zimna i miałem gęsią skórkę. Dostrzegła to.
– Boże, ty cały się trzęsiesz.
– Niestety, koc mamy tylko jeden – stwierdziłem.
Przyglądała mi się chwilę, widać było, że coś ją gryzie.
– Chodź do mnie, siądź z tyłu za moimi plecami, okryjemy się tym kocem razem – wydusiła z siebie.
Zaskoczyła mnie ta propozycja. Nie wiedziałem za bardzo, co zrobić. Było mi tak zimno, że nie odczuwałem żadnego podniecenia. Mój członek był skurczony, wielkości jak u niemowlaka. Nauczycielka siedziała w kucki na pryczy.
– No już, na co czekasz. Tylko jak komuś o tym powiesz, to ci łeb urwę – zagroziła.
Usiadłem za nią na piętach. Jednak ból kostki szybko zmusił mnie do zmiany pozycji.
– Muszę usiąść okrakiem, nie dam rady na piętach, ta kostka mnie nawala – stwierdziłem, zgodnie z prawdą.
Rozchyliła koc i podała mi go do tyłu. Przez chwilę widziałem jej nagie plecy i część pośladków. Narzuciłem koc na swój grzbiet i podałem kobiecie przednią część, tak by mogła okryć siebie. Zaplotłem dłonie wzdłuż ciała nauczycielki. Agnieszka obiema dłońmi trzymała krańce koca, mając je skrzyżowane na piersiach. Moje „giry” dotykały jej nóg i częściowo pośladków, tak że nasze ciała przylgnęły do siebie. Ogrzewaliśmy się wzajemnie, choć teraz to ja dawałem wuefistce więcej ciepła, niż ona mi. Moje genitalia nie dotykały jej pośladków, była pomiędzy nimi przestrzeń o szerokości paru centymetrów.
– Boże, co ja robię – szepnęła cicho.
Burza szalała na zewnątrz, nadchodziła kulminacja tego gwałtownego i groźnego zjawiska. Pioruny tłukły coraz mocniej, za każdym razem, gdy słyszała huk i trzask, Agnieszka trzęsła się ze strachu. Koc nie był duży, odsłaniał moje pośladki i część nerek. Nie narzekałem jednak, było mi o wiele cieplej niż wcześniej. Nasze mokre ciała powoli wysychały. Czułem że ona, podobnie jak ja, ma gęsią skórkę. Mój oddech lądował na szyi i włosach nauczycielki. Nie wiem, jak długo tkwiliśmy w takiej pozycji, zauważyłem jednak że przestaliśmy szczękać zębami.
– Chcę ci serdecznie podziękować – odezwała się. – Gdyby nie ty, nie wiem co bym zrobiła.
– To ja dziękuję, gdyby nie pani, cała ferajna wracałaby z powrotem.
– Byłeś niesamowity, działałeś jak profesjonalista, niejeden dorosły by spękał i nie wiedział, co zrobić – tymi słowami mile łechtała moje ego. Tymczasem usłyszałem, jak burczy jej w brzuchu. Byłem tak blisko, że musiałem to wychwycić.
– Zjemy coś? – zaproponowałem.
– Tylko mi nie mów, że masz coś do żarcia.
– Tak, mam – odparłem i poprosiłem, by umożliwiła mi wydostanie się spod koca.
Podszedłem do plecaka i wyciągnąłem wojskową rację żywnościową oraz niezbędnik. Sprawnie otworzyłem konserwę wojskową i suchary. Zakrywając genitalia dłonią, położyłem jedzenie na stole wraz z manierką, w której była woda. Ze spodu plecaka wyciągnąłem skarpety na zmianę, o których teraz sobie przypomniałem. Byłem wściekły, że wziąłem tylko je. Zapasowa odzież i bielizna były w drugiej torbie, pozostawionej w autobusie.
– Załóż, będzie ci cieplej – powiedziałem, kładąc na pryczy czarne skarpety frotte.
– A ty? – zapytała.
– Dam radę, załóż, są czyste, bez obaw – odparłem i wybuchliśmy śmiechem.
Usiadłem na ławce za stolikiem, ten zasłaniał mnie i nie musiałem już skrywać dłonią swoich klejnotów. Rozsmarowałem na sucharach mielonkę.
Agnieszka założyła skarpetki i opatulona kocem przysunęła się na skraj pryczy, bliżej stołu.
– Znów miło mnie zaskoczyłeś – stwierdziła, jedząc prowizoryczny posiłek.
Pałaszowaliśmy, popijając wodą. Nagle kobieta jakby rażona piorunem wskoczyła na pryczę, wrzeszcząc w niebogłosy.
– Szczur! Tam jest szczur!
Na legowisko opadł koc, którym się zakrywała. Stała na łóżku kompletnie naga, przebierając nogami. Dojrzałem jej piękne ciało, niezbyt gęsto owłosione łono i jędrne, krągłe piersi. Nie za duże i nie za małe, cudne i ponętne. Nie zważając, że sam jestem goły i nie zakrywając się wskoczyłem na pryczę i znalazłem się przy niej.
Podążyłem za jej przerażonym spojrzeniem. Nie było tam szczura, tylko maleńka, polna mysz. Stworzenie lustrowało na nas swoimi drobnymi ślepiami. Najwyraźniej poczuło jedzenie i wyszło ze swojej kryjówki.
– Już, spokojnie, to tylko mysz polna – starałem się uspokoić Agnieszkę, która nadal przebierała nogami, stojąc golusieńka w rogu pryczy.
Mimowolnie przytuliłem nauczycielkę do siebie i objąłem dłonią za kark. Wtuliła się we mnie jak mała dziewczynka. Nie wiem dlaczego, ale zacząłem ją głaskać po jeszcze wilgotnych włosach. Czułem jej całe ciało, piersi dotykały mojego torsu. Uspokoiła się po chwili. Pochyliłem się i podałem jej koc, a zawstydzona i zażenowana belferka na powrót się nim okryła. Znów zasłoniłem przyrodzenie dłonią, choć miałem świadomość, że widziała już moją fujarę i jajka. Mysz zniknęła tak szybko, jak się pojawiła.
Burza nie ustępowała, najprawdopodobniej po chwili wytchnienia, nadchodziła druga fala, bądź ta, która nas minęła, zawróciła. Cały czas główkowałem, jak rozpalić ogień w piecu. Brak papieru stanowił poważną przeszkodę. Miałem sztormowe zapałki i zapalniczkę, było drobno pociapane i suche drewno, obok leżały większe porąbane kawały. Zdawałem sobie sprawę, że rozpalenie ognia jest sprawą kluczową, bez tego nie było szans, by ubrania wyschły do rana.
– Mam pomysł – powiedziałem sam do siebie.
Agnieszka zbliżyła się do mnie. Stanęła za moimi plecami i nakryła mnie kocem. Już od dawna nie zwracaliśmy uwagi, że niemiłosiernie śmierdział. Dawał ciepło, a to było najważniejsze.
– Co wymyśliłeś? – zapytała miłym głosem.
– Jak rozpalić w piecu – odparłem i byłem pewien, że mój plan się powiedzie.
+++++
Reszta grupy bez większych przeszkód dotarła do schroniska. Mieli opóźnienie, zgodne z wyliczeniami pana Gustawa. Po rozstaniu się z Sebastianem i Agnieszką tempo marszu lekko wzrosło. Wychowawczyni trzymała przy sobie obie sprawczynie wypadku i poganiała je do przodu. Miejsce przy Włodku zajął Sławek. Obaj chłopcy rozmawiali o tym, co się stało i współczuli Sebastianowi.
– Dobra, krótki odpoczynek i ruszamy dalej – zakomenderował ojciec Włodka i poszedł szukać swego kolegi, Honzy.
Znalazł go po chwili na korytarzu. Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie i objęli się nawzajem.
– To postój, dziesięć, piętnaście minut i ruszamy – poinformował słowackiego kolegę pan Gustaw.
– Gustaw, zostajecie tutaj, ciągnięcie za sobą sporą burzę, będzie tu za jakieś trzydzieści, czterdzieści minut. Miała być parę godzin później.
Ojciec Włodka momentalnie zbladł.
– Jezu, co ja zrobiłem najlepszego! – wyrzucił z siebie.
– Gustaw, mów co się stało!
– Jeden chłopak skręcił nogę, posłałem go w dół szlaku z młodą nauczycielką.
– Dobrze zrobiłeś, bez sensu było go ciągnąć w górę. Kiedy to było?
– Jakieś dwie, może dwie i poł godziny temu, nie pamiętam dobrze.
Włodek zauważył rozmowę obu mężczyzn i wyczuł, że coś jest nie tak. Zbliżył się do ojca.
– Tato, co się dzieje? – zapytał, widząc że z rodzicem jest coś nie tak.
– Nic, przekaż wychowawczyni, że nocujemy tutaj, zbliża się burza, idzie od zachodu – usłyszał od taty.
Włodka zamurowało. Nieraz z ojcem włóczył się po górach i wiedział że głupia ulewa to spore niebezpieczeństwo, a co dopiero ten żywioł, który nadchodził.
– Sebastian i pani Agnieszka – wyrzucił z siebie, zdając sobie sprawę że ta dwójka poszła wprost na spotkanie nawałnicy.
– Idź, nie ma czasu – ponaglił go ojciec.
Ósmoklasista ruszył w kierunku wychowawczyni i przekazał to, co usłyszał. Nie była zadowolona. Momentalnie zrobił się chaos i harmider. Wszyscy pytali się, co i dlaczego. Wychowawczyni starała się jakoś zapanować nad tym tłumem, lecz średnio jej to wychodziło.
– Proszę o uwagę! – zagrzmiał ojciec Włodka i towarzystwo prędko się uspokoiło.
– Zbliża się burza i jesteśmy zmuszeni przenocować tutaj, obecny z nami czechosłowacki przewodnik pan Honza załatwił nam dwie ośmioosobowe sale, reszta rozlokuje się w jadalni. Grupą męską opiekuję się ja, grupą damską pani Maria. Warunki będą nieco spartańskie, część osób będzie spała na podłodze, reszta na drewnianych pryczach w salach. Ruszymy najprawdopodobniej jutro rano, jak pogoda się poprawi – przedstawił młodzieży i wychowawczyni swój plan.
Teraz to dopiero zrobił się gwar i hałas. Większa część grupy przyjęła to ze zrozumieniem, byli jednak tacy, którym to nie pasowało. Obaj przewodnicy ruszyli korytarzem. Dopadła ich wychowawczyni.
– Panie Gustawie, jest za mało miejsc. A co z pokojami dla nas? Mam spać z młodzieżą na tym materacu? – zapytała, jakby nic ważniejszego nie miała na głowie.
– Proszę podzielić dzieci na grupy, siedmioro dziewcząt z panią, siedmiu chłopców ze mną, pozostali z Honzą. Nie mam teraz czasu, idziemy do pokoju łączności, by poprzez VB poinformować kierowcę autobusu, by na nas nie czekał. Ma zabrać tę dwójkę, która teraz jest w środku burzy – zbył ją szybko.
Jego syn patrzył na to wszystko z boku. Świadomość, że jego dobry druh Sebastian i wuefistka są teraz w centrum szalejącej burzy, nie zrobiło na wychowawczyni większego wrażenia. Ważne było, by miała osobny pokój. Obok Włodka stał Sławek.
– Co za kurwa – skomentował wulgarnie sytuację.
Przewodnicy wkroczyli do pokoju łączności. Urzędujący tam Słowak właśnie miał opuszczać posterunek.
– Musisz połączyć się z VB i przekazać im, by telefonicznie poinformowali kierowcę autobusu, żeby nie czekał w umówionym miejscu. Przez burzę przedziera się dwójka turystów, w tym jeden poszkodowany, niech dadzą sygnał, czy dotarli, a jeśli nie, niech mają w pogotowiu Horską Służbę – rzucił w szybkością karabinu maszynowego Honza.
Mężczyzna skrzywił się.
– Honza, nadchodzi burza, muszę wyjść na dach i zdemontować antenę, nie mam za dużo czasu. Jak w nią pierdolnie piorun, to spali się całe schronisko – usłyszeli.
– To nadawaj człowieku, na co czekasz? – Ponaglił radiowca Gustaw.
Stali w drzwiach i słuchali, co nadaje fonem przez poczciwy, stacjonarny radiotelefon, który stanowił jedyny środek łączności w schronisku.
– Przyjęli – poinformował ich, kiedy przekazał informację do najbliższego posterunku milicji.
Podniósł się ze stanowiska i miał zamiar udać się na dach. Procedury jasno mówiły, że w sytuacji wyładowań atmosferycznych należy zdjąć antenę prętową.
– Błagam. poczekaj pięć minut, może potwierdzą – poprosił Gustaw, a Honza dotknął ramienia mężczyzny.
– Hozna, kurwa, gdyby nie nasza znajomość… – stwierdził radiooperator.
W głośniku dało się słyszeć trzaski, najwyraźniej ktoś nadawał na tej częstotliwości.
„Kierowca powiadomiony, wszystko OK” — usłyszeli lakoniczny komunikat.
Nie zatrzymywali już łącznościowca. Biegiem ruszył w kierunku włazu dachowego. Gustaw i Honza wyszli na korytarz.
– Twoja dwójka dotarła, wszystko jest OK. Mam becherowkę, walniemy dla kurażu – zaproponował Słowak.
Gustaw zatrzymał się i spojrzał koledze prosto w oczy.
– Gdyby ten chłopak był zdrowy i ta panna, co z nim poszła miała taką kondycję jak on, uwierzyłbym że w normalnych warunkach udało im się dotrzeć do szkoły. Honza, patrz realnie, on ma skręconą lub zwichniętą kostkę i na pewno dostali się w obszar burzy. W takich warunkach nie ma możliwości, by dotarli na miejsce.
Nagle zrobiło się głośno. Gustaw słyszał podniesiony głos syna i krzyki wychowawczyni. W budynku zgasło światło, a zaraz potem rozjarzyło się oświetlenie awaryjne. Ruszyli w kierunku kłótni. Musieli zobaczyć, co tam się dzieje.
Przewodnicy nie wiedzieli, że wysłana poprzez radiotelefon informacja do VB tylko w pierwszej części została przez milicjantów zrozumiana. Część dotycząca pary wędrowców została zakłócona przez wyładowania atmosferyczne. Odpowiedź „wszystko OK” dotyczyła tego, że kierowca potwierdził odebrane polecenie i uda się w kolejne umówione miejsce później.
+++++
– Wszystko wam nie pasuje. A to materace nie takie, a to nie potraficie się dogadać, kto z kim i gdzie ma spać, a nie przejmujecie się wcale tym, że Sebastian i wuefistka być może mokną gdzieś w deszczu i nie mają takich warunków jak wy tutaj! – Włodek wrzeszczał na swoje koleżanki i kolegów.
Wywalił to, co leżało mu na wątrobie. Tym dwóm pipom, przez które Sebek skręcił nogę, nie pasowało, że zostały rozdzielone i że muszą spać na takich materacach. Kolejna z „królewien” chciała umyć włosy, a teraz jeszcze zgasło światło. Komuś nie pasowało jedzenie przygotowane przez obsługę, podano bowiem konserwy, suchary, wodę i jakieś drobne przekąski. Schronisko miało tylko i wyłącznie produkty o długim terminie przydatności i nie serwowało niczego wykwintnego. Reszta klasy przyjęła sytuację „na klatę”. .
– Włodzimierz! – krzyknęła nieradząca sobie z rozgardiaszem wychowawczyni.
– Włodek, zamknij się! – ryknął na syna Gustaw, który się właśnie nadciągnął ze słowackim kolegą.
Ucichli wszyscy jak na rozkaz. Sam Gustaw nie wiedział, czy lepiej mieć pod sobą grupę takich nastolatków, czy przypadkową zbieraninę starszych osób. Ci drudzy często traktowali wypad w góry jako okazję, by się nawalić. Idealnymi kompanami na takie wędrówki byli ludzie, którzy kochali góry tak jak on, jego syn i Sebastian.
Nieraz, musiał przyznać w duchu, że najlepszy przyjaciel syna był naprawdę ułożony i wiedział, co chce w życiu osiągnąć. Nigdy nie podejmował nieodpowiedzialnych decyzji i nie ryzykował bez potrzeby. On, piętnastolatek, miał czasami więcej oleju w głowie, niż niejeden dorosły.
Brali już razem udział w kilkunastu wyprawach, gdyż należeli do tego samego koła PTTK. Sebastian był zawsze dobrze wyposażony, czasami aż zanadto. Spokojny, opanowany i trzeźwo myślący, a co najważniejsze, umiejący przewidywać. Aż wstyd się mu było przyznać, że bardziej imponował mu on, niż własny syn – czasami jeszcze dzieciak. Nigdy tego jednak nie okazywał. Włodek i młodszy Przemek to byli jego dwaj synowie, ukochane dzieci.
– Jaki jest problem? – zapytał krótko.
Jako najistotniejszy wymieniono fakt, że w stołówce, na podłodze spać będzie mieszane towarzystwo.
– Chłopaki mogą się położyć na korytarzu, dziewczyny na stołówce. Coś jeszcze?
– Nie mamy poduszek, a materace są twarde. Chciałabym spać obok Kasi – zgłosiła Asia.
Ledwo powstrzymał wybuch gniewu. Dobrze pamiętał, że matka tej nastolatki była zastępczynią dyrektora w ogólniaku.
– Na poddaszu, w pokoju łączności jest wygodna kanapa, lecz jeżeli piorun walnie w antenę, to żadna z was się więcej nie obudzi. Jeżeli reflektujcie, to zaraz załatwię wam tę miejscówkę – wypalił do gówniary, momentalnie ją gasząc.
– Panie Gustawie! – oburzyła się wychowawczyni.
Przeniósł na nią spojrzenie. Może i pełniła rolę kierowniczki wycieczki, lecz to on był przewodnikiem i dopóki znajdowali w górach, podejmował ostateczne decyzje.
– Niechże się pani wreszcie zajmie tymi młodymi ludźmi i da mi robić swoje, na dole mam dwie osoby w znacznie mniej komfortowej sytuacji – nakazał pani Marii.
Chwycił Honzę pod ramię i udali się w ustronne miejsce. Miał już dość użerania się z tą gównażerią. W głowie formułował już plan. Na stole rozłożył mapę.
– Nawet o tym nie myśl, Gustaw –Słowak był nad wyraz poważny.
Słyszeli odgłosy burzy, która powoli docierała do schroniska. Schyleni nad mapą nawet nie zauważyli, jak nagle wokół nich wyrosło trzech nastolatków – Włodek, Sławek i Piotrek.
– Idziemy z panem, jesteśmy gotowi – rzucili, rozszyfrowując plany Gustawa.
Popatrzył na chłopców z podziwem. Widać było, że są to prawdziwi przyjaciele Sebastiana. Mimo to nie myślał nawet o tym, by zabrać któregokolwiek z nich.
– Idę sam! – obwieścił swoją wolę.
Honza chwycił go za ramię.
– Gustaw, jesteś przewodnikiem, a nie ratownikiem, nigdzie nie pójdziesz, zabraniam ci!
– Honza, wysłałem w dół dwoje ludzi. Jestem za nich odpowiedzialny.
Pierwsze krople deszczu uderzyły w dach schroniska.
– Nie dotrzesz do nich w tych warunkach. Kto zna dobrze tego chłopaka i tę nauczycielkę? Przeanalizujmy, podobno to dobry gość, łaził z tobą. Chodźmy do stołu –zaproponował czechosłowacki przewodnik.
– Synu, ty zostań. A wam dziękuje, pomóżcie wychowawczyni, najwyraźniej sobie nie radzi. Nie chce mieć więcej problemów. W ten sposób pomożecie mi bardziej – Gustaw rozdysponował zadania chłopakom.
O dziwo, przyjęli polecenie bez słowa sprzeciwu. Nad mapą pochylili się teraz Włodek, jego ojciec i Honza.
– Ja mam 1:60 000, a on, nie wiem skąd, wytrzasnął 1:50 000. Schodzili od tego miejsca – zaczął Gustaw.
– Włodek, znasz dobrze Sebę. Musiał zobaczyć, że idzie burza, gdzie twoim zdaniem poszedł? – zapytał nastolatka Honza.
Chłopak dokładnie lustrował mapę. Nieraz wszyscy łazili razem po górach. Przypomniał sobie, jak kiedyś Sebastian opowiadał, że gdy dorwała go burza, odbił w bok i znalazł jakąś stodołę lub opuszczoną chatę.
– Zboczy z kursu, by poszukać schronienia. Jeżeli ma z sobą drugą osobę, zrobi to na sto procent, ale… – domniemywał młodzieniec.
– Jakie ale?
– Jest z nim nauczycielka, ona może narzucić trasę. Dopóki wszystko będzie w porządku, podporządkuję się jej.
– A ta nauczycielka? Kto coś o o niej wie? – Zapytał Honza.
Jedyną osobą, która mogła powiedzieć coś o Agnieszce, była wychowawczyni. Nikt jednak nie chciał włączać jej do narady.
– Jeżeli by ją przekonał, to jak myślicie, którędy by poszedł? – Pragnął wiedzieć Słowak.
– Na pewno w taką pogodę i w ze skręconą nogą nie pchałby się czerwonym szlakiem, tu jest spory spadek – przewidywał Gustaw.
– Odbije w niebieski, chyba że ona mu zabroni – Włodek był tego prawie pewien.
Szkopuł tkwił w tym, że niebieski szlak szedł na prawo i w lewo od czerwonego.
– A co to jest tutaj? – zapytał Gustaw wskazując ledwo dostrzegalny znak topograficzny na mapie.
– Utulna, taki schron turystyczny – wyjaśnił Słowak.
– Na sto procent, jeśli ona nie wybiła mu tego z głowy, to tam właśnie poszedł – Nastolatek był pewny swego.
Honzna odetchnął głęboko.
– Jeżeli jest tak dobry, jak mówicie, to krzywda im się nie stanie. Nie ma tam luksusów, lecz do rana mogą śmiało przenocować.
– Sebastian miał rację żywnościową, zapasowe baterie do latarki, niezbędnik, nóź, zapałki, zapalniczkę, latarkę….. – zaczął wymieniać Włodek.
Obaj przewodnicy zdali sobie sprawę, że sami nie dysponowali takim wyposażeniem.
+++++
Analizując sytuację, zdałem sobie sprawę, że mam w książeczce walutowej osiemset koron czechosłowackich. Jeden banknot o nominale pięciuset koron i trzy banknoty po sto. Wraz z paszportem, całość była zawinięta w foliową torebkę, co gwarantowało, że te papiery były suche.
– Wzięłaś pieniądze? – zapytałem pani Agnieszki.
Sam łapałem się na tym, że czasem mówiłem jej na pani, a czasem na ty.
– Tak, mam. Są w twoim plecaku.
Nie zwracając już najmniejszej uwagi na to, że paraduje z niezakrytą fujara, wsunąłem dłonie do plecaka. Latarka świeciła coraz słabiej, a potrzebowałem światła, jak ryba wody. Dlatego najpierw wyciągnąłem zapasowe baterie i wyłączyłem lampkę. W pomieszczeniu nastała ciemność.
– Gdzie jesteś? – usłyszałem zapytanie.
– Spokojnie, wymieniam baterie w latarce.
Po chwili znów było jasno. Poświeciłem do wnętrza plecaka i odetchnąłem z ulgą. Podobnie jak i ja, Agnieszka zapakowała paszport, książeczkę walutową i pieniądze w foliowy worek. Dotknąłem banknotów, były suche. Miała wszystkie osiemset koron w banknotach po sto.
– Biorę twoje pięćset koron po sto i daje ci swój banknot pięćset koron – oznajmiłem.
Okryta kocem, stanęła obok mnie. Deszcz znów przybierał na sile. Nie zważałem na to, że przygląda się z boku mojej nagości. Być może członek, zachęcony wcześniejszymi tuleniami i widokiem niczym nieosłoniętej kobiecej sylwetki zbudził się do życia stał się deczko większy, lecz nie to było teraz najważniejsze. Dłonią gniotłem banknoty o najniższym nominale, a wcześniej ułożyłem z drobnicy rozpałkę.
– Co chcesz zrobić? – usłyszałem jej ciepły głos.
– Rozpalić ogień w piecu.
– Gotówką? – zapytała z niedowierzaniem.
– Masz lepszy pomysł? – odparłem, wsadzając pomięte banknoty pod drobne drewno. Odpaliłem pierwszą sztormową zapałkę. Była zawilgocona i nie nadawała się do niczego. Dopiero trzecia zadziałała jak należy.
Paliłem w piecu pieniędzmi, jak jakiś bogacz. Jeszcze trzy papierki miałem w zanadrzu.
– Zwariowałeś – skwitowała moje działanie.
Spojrzałem ku niej. Była spokojna i jakże piękna, nawet gdy okrywał ją ten ohydny, szary koc. Przez dłuższą chwilę napawałem się tym widokiem.
– Burza wraca, musimy tu spędzić noc, a nasze ubrania nie wyschną do rana bez ognia.
Od banknotów zajęło się drobne drewno. Odetchnąłem z ulgą. Tymczasem Agnieszka podniosła się i stanęła za mną. Nakryła mnie kocem. Po raz kolejny czułem, jak jej piersi dotykają moich pleców.
– Jesteś niesamowity! Mówiłam ci to już, czy jeszcze nie?
– To najdroższa rozpałka w moim życiu – odparłem.
Och, jakże słodko brzmiało jej słowa. Byłem spragniony takich stwierdzeń, zwłaszcza gdy padały nie z ust jakiś nastolatek, lecz dorosłej kobiety.
– Daj nasze buty. Powiesimy je nad piecem, to wyschną – zaproponowałem.
Zostawiła na moim ciele koc i golusieńka, w samych tylko skarpetach pobiegła po adidasy. Podała je zza moich pleców. Przewiesiłem obuwie na sznurku i odwróciłem się do niej twarzą, otulony śmierdzącym kawałkiem materiału. Stała na odległość wyciągniętej dłoni, całkowicie naga. Chwilowo nie pamiętała o zasłonięciu intymnych części ciała.
– Boże, jaka ty jesteś piękna – wyrzuciłem z siebie, pożerając ją wzrokiem.
– Przestań! – Żachnęła się i zdarła ze mnie koc.
Narzuciła go na siebie i teraz to ona lustrowała moją anatomię. Wstyd przed pokazywaniem się jak nas Bóg stworzył, zszedł na dalszy plan. To te przypadkowe sytuacje, gdy widzieliśmy się w całej okazałości, tak na mnie zadziałały. Odwróciłem się, musiałem jeszcze coś sprawdzić.
– Gdzie idziesz? Nie zostawiaj mnie tu samej – zaprotestowała, widząc, że otwieram drzwi utulni.
– Zobaczę, czy komin jest drożny, żebyśmy się nie zaczadzili – odparłem.
Na zewnątrz intensywnie lało. Krople deszczu spadły na odsłoniętą skórę. Dzierżąc w ręku latarkę musiałem nieco oddalić się od budynku. Następnie mocnym snopem światła omiotłem wylot komina. Wszystko było w porządku, dym był widoczny. Ta krótka chwila pobytu na dworze wystarczyła, bym wrócił kompletnie przemoczony. Agnieszka natychmiast narzuciła na mnie koc i zaczęła nim wycierać. Znów stała blisko mnie. Nagusieńka, cudowna, na wyciągniecie dłoni.
– Nie patrz tak na mnie, peszę się – poprosiła, w pełni świadoma mojego zainteresowania.
Dostrzegłem, że miała gęsią skórkę. Gdy skończyła wycieranie, ściągnąłem z siebie lekko wilgotny koc i okryłem ją nim.
Szum deszczu stał się donośniejszy, podobnie jak pomruki burzy. Agnieszka opadła na pryczę. Zbliżyłem się do pieca i dołożyłem sporą szczapę drewna. W pomieszczeniu powoli zaczynało robić się ciepło.
– Chodź do łóżka, nie marznij – usłyszałem.
Pierwsza część zdania zabrzmiała bardzo zachęcająco i przez chwilę nie rozumiałem, o co jej chodzi. Bałem się jednak, że opacznie mogę odczytać te słowa. Zdecydowałem, że bez wyraźniejszej zachęty nie podejmę żadnych śmielszych kroków. Powiesiłem latarkę na swoim miejscu i dołączyłem do niej. Uniosła się na łokciach.
– Boże, ty o wszystkim pamiętasz, a ja nawet nie zapytałam, jak twoja kostka – zarzuciła sobie i natychmiast podniosła się, opatulona kocem.
Nim zdołałem odpowiedzieć, stwierdziła, że musi ją zobaczyć. Zająłem miejsce na rogu pryczy. Agnieszka usiadła w kucki na klepisku, równolegle do mojego ciała. Ujęła zranioną nogę, pochyliła się nad nią i jęła ściągać przemoczony i brudny bandaż. Głowę miała centralnie na wysokości moich bioder. Nie mogłem już dłużej powstrzymywać podniecenia. Choć ze wszystkim sił opierałem się temu, penis uniósł się w pełnym wzwodzie. Na razie tego nie widziała, lecz gdy tylko uniesie głowę, będzie mieć kilkunastocentymetrowy organ tuż przy twarzy, centralnie na wysokości oczu. Gorączko obiema dłońmi zakryłem członka.
– Opuchlizna jest, poruszę teraz stopą i powiedz kiedy boli – poinstruowała mnie.
Syknąłem parę razy z bólu. Na szczęście nie był bardzo intensywny. Wciąż będąc na kolanach, wyprostowała plecy.
– Nie ma sensu opatrywać ponownie. Wzięłam jeden świeży bandaż z apteczki, założę ci jutro – odpowiedziała i uśmiechnęła się jakoś dziwnie, widząc jak chowam przyrodzenie.
– Teraz ty mnie peszysz – bąknąłem i chyba się zarumieniłem.
Opuściła wzrok. Gdzieś w oddali zagrzmiało.
– Trzeba kłaść się spać. Połóż się za moimi plecami, tak na łyżeczkę – zaproponowała.
Zdawałem sobie sprawę, że teraz, gdy miałem erekcję, przy tak bliskim kontakcie, poczuje penisa na pośladkach. Odwrócona na boku, tyłem do mnie, podała mi pled. Ugięła lekko nogi. Narzuciłem koc na plecy i powoli usadawiałem się za nią.
– Podłóż mi rękę pod głowę i przytul mocno – zaskoczyła mnie tą prośbą.
Zrobiłem to, o co prosiła. Głowę złożyła na moim ramieniu. Gdy już okryłem nas w miarę szczelnie, delikatnie ujęła moja lewą dłoń i położyła sobie na brzuchu. Poruszyła ciałem, wtulając się mocno, tak że ja byłem tą dużą łyżeczką, a ona małą. Poczułem, jak czubek wzwiedzionego penisa dotyka pośladka. To, że leżąc z nagą kobietą na prowizorycznym łóżku pozostawałem wciąż w bezruchu, wymagało ode mnie dużego poświęcenia. Musiała czuć mój organ oraz wilgoć śluzu, jaki zaczynał produkować.
– Dziękuję ci za wszystko – szepnęła.
Pocałowałem ją w kawałek wystającej spod koca szyi. Na zewnątrz lało jak z cebra, a odgłosy wyładowań atmosferycznych stawały się głośniejsze.
– Jezu, kiedy to się skończy…
– Śpij, niedługo przejdzie – starałem się ją uspokoić.
W pewnym momencie poprzez szparę w drzwiach dało się dostrzec błysk, a chwilę potem rozległ się potężny huk. Piorun walnął gdzieś blisko, czuć było, jak zadrżała ziemia. Agnieszka momentalnie obróciła się twarzą do mnie i dosłownie przyległa swoim ciałem do mojego.
– Przytul mnie mocno, proszę. Boje się, już nie wytrzymam! – krzyknęła panicznym, bliskim płaczu głosem.
Ramiona kobiety oplotły mnie, paznokcie niemal wbiły mi się w plecy. Głowę wtuliła w moją klatkę piersiową.
„Boże, ona w dzieciństwie musiała przeżyć jakąś traumę podczas burzy.”
– Już dobrze, jestem tu przy tobie. Nic ci się nie stanie – uspokajałem ją jak potrafiłem.
Prawą dłonią pogładziłem ją po włosach. Lewą objąłem w talii i mocniej przyciągnąłem do siebie. Cała drżała, na torsie czułem wilgoć łez. Przez jej gwałtowne poruszenie, koc zsunął się nieco odsłaniając nasze ciała. Znów przywaliło gdzieś bardzo blisko.
– Jestem tutaj, nic się nie bój – powtarzałem raz po raz.
Łkała, a ciało miała sztywne i naprężone. Czułem, że muszę zrobić wszystko, by uspokoić spanikowaną nauczycielkę.
I pewnie właśnie dlatego między kolejnymi szeptami zacząłem składać delikatne pocałunki na jej barku.
Nie wiem, co właściwie plotłem, były to chyba slogany w stylu „wszystko będzie dobrze”. Wyrwało mi się nawet: „kochanie, jestem przy tobie”. Agnieszka, skulona w pozycji embrionalnej, kolanami napierała na sterczącego członka. Cały czas czule i delikatnie gładziłem jej włosy.
Moje działania przyniosły wreszcie jakiś skutek, nauczycielka przestała drżeć i szlochać. W duchu modliłem się, by burza wreszcie przeszła gdzieś dalej. Nie patrzyłem na zegarek, więc nie wiedziałem od jak dawna dręczy Agnieszkę. Dla mnie było to długo, dla niej pewnie wieki. W końcu odgłosy wyładowań atmosferycznych zaczęły cichnąć.
– Już dobrze, maleńka, już po wszystkim – wyrwało mi się i złożyłem kolejny pocałunek na jej karku.
Ciało wuefistki nie było już takie napięte. Paznokcie nie drapały mi już tak mocno grzbietu. Odebrałem to jako dobry znak. Agnieszka wyprostowała nogi, tak, że teraz penis dotykał jej brzucha.
– Dziękuję! Dziękuję! Dziękuję! –Wyrzuciła z siebie i zaczęła całować mnie po klatce piersiowej.
+++++
Piorun, który uderzył niedaleko utulni, całkiem rozstroił nerwy młodej kobiety. Wstrząsające przeżycia z dzieciństwa wróciły w pełną mocą. Już wcześniej, idąc z Sebastianem przez deszcz i słysząc odgłosy nadciągającej burzy, czuła narastający lęk. Gdyby wiedziała, czemu mieli stawić czoła, w życiu nie zgodziłaby się na taką eskapadę.
Ten chłopak był niesamowity. Nigdy w życiu nie spotkała tak opanowanego i logicznie myślącego dorosłego faceta, a on miał przecież piętnaście lat! To ona powinna się nim opiekować, jednak w sytuacji kryzysowej przejął dowodzenie i pomimo kontuzji poprowadził to wszystko tak, że dotarli do bezpiecznego schronienia. Gdyby Agnieszce przyszło odprowadzać tamtą dziewczynę, którą Sebastian uchronił przed upadkiem, to teraz obie jęczałyby w lesie ze strachu. Spokój, rozwaga, zaradność – oto, czym jej zaimponował.
Agnieszka zdawała sobie sprawę, że gdyby nie on, mogłaby nie przeżyć tej nocy w lesie. Spanikowała, demony z przeszłości wróciły. Jako mała dziewczynka widziała, jak piorun uderza w pobliskie drzewo, zapalając je. Nie było wtedy przy niej ojca, który tak jak Sebastian przytuliłby ją mocno i ukoił jej strach.
W pokoju nauczycielskim, gdzie rzadko zdarzało jej się bywać, padało czasami jego nazwisko, zawsze z ust peowca. Mówił o Sebastianie w samych superlatywach. Bagatelizowała jego słowa, w końcu to tylko belfer od PO – nic nieznaczącego przedmiotu, dołożonego na siłę do programu nauczania. Teraz musiała zweryfikować swą opinię. Fakt, że Gustaw, ich przewodnik, wysłał go razem ze swym synem na tyły również dawał jej do myślenia. Uratowanie niesfornej i roztrzepanej Kasi, kosztem własnego zdrowia, zasługiwało na szacunek.
„Boże, gdzie się tacy rodzą i dlaczego ja nie spotkałam kogoś podobnego?” – tłukło się w jej myślach.
Pierwszego chłopaka, z którym się przespała, poznała na studiach, na pierwszym roku. Nic nadzwyczajnego. Był starszy o dwa lata. Nie połączyła ich miłość od pierwszego wejrzenia. Stosunek też był taki sobie, nie doznała orgazmu, a Patryk, bo tak miał jej pierwszy na imię, po zakończonym akcie zwalił się na bok i zapadł w sen, zostawiając ją rozgrzaną i nienasyconą. Potem na trzecim roku, był student z politechniki, poznany na imprezie. Dziki, namiętny seks w jakże romantycznej otoczce, czyli klubowej toalecie. Trzecim był chłopak z wyższych sfer. Ojciec dyplomata, piękna willa. Może i był fajny, lecz ojciec i matka nie zaakceptowali jego wybranki. Dawali jej odczuć, że nauczycielka WF-u to nie jest właściwa partia dla ich syna. Spasowała, bo i on nie miał zamiaru działać wbrew woli rodziców.
Z żadnym jednak ze swych poprzednich partnerów nie przeżyła sytuacji ekstremalnej, jak z Sebastianem. Czy zepsucie się samochodu i czekanie na odludziu na pomoc drogową można było porównać do tego, co ich dziś spotkało? W żadnym wypadku. W dodatku jej ostatni kochanek we wspomnianej sytuacji wsadził jej od razu łapska pod sukienkę i oznajmił, że „teraz to przeżyjemy seks stulecia”.
W porównaniu do tamtych Sebastian to była inna liga. Sama dziwiła się, dlaczego w krytycznej sytuacji on, gówniarz, tak ją zdominował. Dlaczego pozwoliła mu przewodzić i bez oporu poddała się jego poleceniom. Nawet kiedy po dotarciu do utulni zażądał, by zdjęła wszystkie ciuchy, zrobiła to bez większego zastanowienia. Piętnastolatek nie naciskał, zamiast tego podsuwał rozsądne argumenty, przemawiające za tym, by dać mu posłuch. Największe wrażenie robiło jednak na niej jego zachowanie. Choć bez wątpienia w jego młodym organizmie buzowały hormony, nie wykorzystał sprzyjającej sytuacji i nie posunął się dalej niż ona by chciała.
Agnieszka mogła sobie wyobrazić, jak w podobnych warunkach postąpiliby jej byli partnerzy. Na widok nagiej, zestresowanej i wystraszonej kobiety mieliby w głowach tylko jedno. A na koniec oczywiście twierdziliby, że to ona ich sprowokowała.
Ten chłopak był inny, chociaż z pewnością czuł podniecenie, zapanował nad nim, nie przekroczył czerwonej linii. I to pomimo faktu, że mógł jej zachowanie i słowa zrozumieć w sposób opaczny. Czy miałaby wtedy coś przeciwko temu? Na pewno zaprotestowałaby. On jednak zachowywał się jak troskliwy ojciec, odpowiedzialny partner, opiekuńczy brat. To było dla niej jednocześnie fascynujące i dziwne.
Sumę wszystkich strachów wzmogła jeszcze powracająca burza i uderzenie pioruna w bezpośredniej bliskości. Po raz drugi straciła kompletnie głowę i zachowała się jak wystraszona dziewczynka. Wtulenie się w jego ciało musiało być dla nastolatka szalenie ekscytujące i zarazem niekomfortowe.
Lecz zanim jeszcze to nastąpiło, kiedy badała mu stopę, kątem oka dostrzegła, że penis chłopaka prężył się w pełnej erekcji. Wcześniej widziała jego organ w spoczynku i w częściowym wzwodzie. To, w jaki sposób Sebastian się zachowywał, jaki był w tak intymnych sytuacjach, sugerowało, że trzymał młodzieńcze żądze na postronkach. Nie grał żadnej roli, nie wywyższał się, nie pokazywał, że jest panem sytuacji i może zrobić z nią co zechce.
Ku swemu zaskoczeniu, przestała być wstydliwa. Po sytuacji z myszą, gdy przez dłuższą chwilę paradowała golutka, zdała sobie sprawę, że dalsze ukrywanie nagości jest zbędne.
Gdy nastał pogodowy Armagedon, najważniejszym działaniem, jakiego podjął się Sebastian, było zapewnienie jej bliskości, ciepła i poczucia bezpieczeństwa. Słowa, które wypowiadał, głaskanie po włosach, i co najważniejsze, delikatne pocałunki wydatnie zmniejszyły jej stres. Fakt, że była w niego wtulona, dawał silne poczucie bezpieczeństwa. Miała świadomość, że to on ją chronił, a nie na odwrót.
„Czy tak postąpiłby któryś z moich poprzednich partnerów?” – zadała sobie w myślach pytanie. „Żaden!” – odpowiedź przyszła w trybie natychmiastowym.
Który z nich potrafił się posługiwać mapą i busolą jak on? Który był w stanie poświęcić pięćset koron, by rozpalić ogień w piecu? Kto nie wykorzystałby przesyconej erotyzmem sytuacji na własną korzyść?
„Nie znam takiego”.
Nikt nigdy nie dał jej poczucia takiego bezpieczeństwa, jak ten gówniarz teraz. Nie, nie myślała o nim jak o gówniarzu. Po prostu nie wierzyła, że tak młody facet, nastolatek, zapewni to, czego nie mogli dać jej poprzedni partnerzy.
Burza przesuwała się gdzieś dalej. Cały czas wtulona w młodzieńca, Agnieszka przyjmowała od niego niewinne pocałunki, czułe słowa i najmilsze dla niej, głaskanie po włosach. Lęk słabł z każdą upływającą chwilą. Wreszcie mogła się wyprostować, przestała cały czas drżeć.
Zdecydowała się odpowiedzieć na jego czułości pocałunkami. Wiedziała, gdzie je składać, by zrobiło mu się bardzo przyjemnie.
Delikatnie musnęła wargami okolice brodawek, a potem łapczywie jęła całować tors. Językiem musnęła sutki. Nawet się nie spodziewała, że po takich pieszczotach mogą zacząć sterczeć. Chłopak poddał się tym działaniom. Włosy Agnieszki ocierały się teraz o ciało nastolatka. On, najwyraźniej zaskoczony, przestał je gładzić.
Odrzuciła precz wpajane jej na studiach zasady, pogadanki o konieczności zachowania dystansu między uczniem i nauczycielem. Takiej sytuacji nie przewidział żaden podręcznik ani wykładowca . Sama też musiała dać upust nagromadzonemu napięciu. Pchnęła Sebastiana tak, że położył się na plecach, a potem szybko uniosła się i okrakiem usiadła mu brzuchu. Koc opadł na bok i oboje byli nadzy. Chłopak patrzył na nią wielkimi oczami. Pochyliła się ku niemu.
– Ciii, nic nie rób – szepnęła, przykładając mu palec do ust.
Czuła, że ma teraz pełna kontrolę. Bez skrupułów ujęła obie dłonie młodzieńca i położyła je sobie na piersiach. Uniosła się powoli na kolanach i lewą dłonią sięgnęła do sztywnego członka, nakierowała go na swą intymność. Delikatnie, samym czubkiem żołędzi potarła o wargi sromowe. W oczach chłopaka ujrzała niedowierzanie.
Nie przerywając kontaktu wzrokowego, zaczęła powoli opuszczać biodra...

