W ostatnim czasie myślałem trochę o tematach łóżkowych. Zwróciłem uwagę, że w ostatnich kilku latach moje potrzeby i fantazje mocno ewoluowały.
Jeszcze kilka lat temu, seks był dla mnie głównie penetracją. Im dłużej, im intensywniej, tym lepiej. Mierzyłem satysfakcję w ilości orgazmów partnerki czy długości stosunku. To podejście coraz bardziej ewoluowało, by niecały rok temu te priorytety się zmieniły. Nie żebym przestał lubić penetrację - dalej lubię. Ale o wiele bardziej zaczęły mi smakować te momenty przed i po. Przytulanie się nago, oddychanie w tym samym rytmie, czucie ciepła drugiej osoby. Te chwile gdy leżymy spleceni i gadamy o wszystkim i o niczym. Dotyk moich warg na jej szyi, kręgosłupie, wzgórku czy udach. Albo gdy po prostu jesteśmy, bez słów, ale w pełnej symbiozie.
Mam wrażenie, że sam seks stał się tylko pretekstem do tej bliskości. Jakby ciało przestało być celem, a było narzędziem pozwalającym połączyć się mentalnie. Brzmi to trochę jak new age'owe pierdolenie. Wiem.
Nie wiem czy to kwestia wieku, ilości partnerek i samych stosunków, czy po prostu ewolucji emocjonalnej... Kiedyś myślałem kategoriami "zabawmy się", a dziś myślę "poczujmy się". Kiedyś liczyły się techniki i wytrzymałość, dziś liczy się obecność i brak grania przed sobą kogoś innego.
Czy to oznacza, że starzeję się i mięknę? Może. A może po prostu zrozumiałem, że prawdziwa intymność to nie sprint, a maraton. I że czasem więcej jest w dotyku dłoni na policzku niż w godzinnym numerze na wszystkie sposoby.
Ciekaw jestem waszych doświadczeń. Przeszliście podobną ewolucję?
Czy może od zawsze byliście nastawieni bardziej na bliskość niż na penetrację?
A może uważacie, że to bujdy i liczy się tylko dobry, konkretny seks?
PS. Uprasza się o nie wszczynanie tematów finansowych w tym wątku. 
Jeszcze kilka lat temu, seks był dla mnie głównie penetracją. Im dłużej, im intensywniej, tym lepiej. Mierzyłem satysfakcję w ilości orgazmów partnerki czy długości stosunku. To podejście coraz bardziej ewoluowało, by niecały rok temu te priorytety się zmieniły. Nie żebym przestał lubić penetrację - dalej lubię. Ale o wiele bardziej zaczęły mi smakować te momenty przed i po. Przytulanie się nago, oddychanie w tym samym rytmie, czucie ciepła drugiej osoby. Te chwile gdy leżymy spleceni i gadamy o wszystkim i o niczym. Dotyk moich warg na jej szyi, kręgosłupie, wzgórku czy udach. Albo gdy po prostu jesteśmy, bez słów, ale w pełnej symbiozie.
Mam wrażenie, że sam seks stał się tylko pretekstem do tej bliskości. Jakby ciało przestało być celem, a było narzędziem pozwalającym połączyć się mentalnie. Brzmi to trochę jak new age'owe pierdolenie. Wiem.
Nie wiem czy to kwestia wieku, ilości partnerek i samych stosunków, czy po prostu ewolucji emocjonalnej... Kiedyś myślałem kategoriami "zabawmy się", a dziś myślę "poczujmy się". Kiedyś liczyły się techniki i wytrzymałość, dziś liczy się obecność i brak grania przed sobą kogoś innego.
Czy to oznacza, że starzeję się i mięknę? Może. A może po prostu zrozumiałem, że prawdziwa intymność to nie sprint, a maraton. I że czasem więcej jest w dotyku dłoni na policzku niż w godzinnym numerze na wszystkie sposoby.
Ciekaw jestem waszych doświadczeń. Przeszliście podobną ewolucję?
Czy może od zawsze byliście nastawieni bardziej na bliskość niż na penetrację?
A może uważacie, że to bujdy i liczy się tylko dobry, konkretny seks?


Ostatnia edycja: