Dzisiaj temat trochę inny, bo nie o kutasach tylko o poważnych sprawach.
Czy miłość jest w stanie pokonać wszelkie przeciwności losu? Czy to wystarczy, żeby z kimś być? Czy miłość naprawdę Ci wszystko wybaczy?
Ja przeżyłam w swoim życiu jedną wielką, prawdziwą miłość. Trwało to kilka lat. Ten człowiek stał się jednocześnie moim najlepszym przyjacielem. To było jak połączenie dusz. Nie mieliśmy przed sobą żadnych sekretów. Oczywiście w trakcie trwania tego przeżyłam wszystkie etapy. Od początkowej euforii i zakochania, przez stabilizację, rutynę i przyzwyczajenie, a na końcu wzajemne pretensje i wiele niewypowiedzianych żali. Rozstanie nie należało do przyjemnych, były łzy, wzajemne oskarżenia, ból. Później przyszła ulga, że to się zakończyło, że będzie można pójść naprzód. Ale z biegiem czasu się okazało, że jednak opadł kurz i negatywne emocje i pojawiła się tęsknota. Ciężko zapomnieć o wszystkich bolesnych rzeczach i słowach, które padły. Ale mimo to coś nadal ciągnie do tej drugiej osoby.
Czy według Was, jeżeli się kogoś kocha to należy wszystko wybaczyć? Czy jednak miłość to czasem za mało, żeby z kimś być. A może właśnie miłość jest wtedy, kiedy pozwalamy tej osobie odejść albo sami decydujemy się odejść, bo wiemy, że może ta osoba z kimś innym będzie bardziej szczęśliwa?
A może są tutaj osoby, którym rozstanie uświadomiło, że jednak nie mogą bez siebie żyć?
Jest taki jeden cytat, który mi się nasunął na myśl w tym temacie:
"Perhaps it isn't love when I say you are what I love the most - you are the knife I turn inside myself, this is love. This, my dear, is love" - F. Kafka
Czy miłość jest w stanie pokonać wszelkie przeciwności losu? Czy to wystarczy, żeby z kimś być? Czy miłość naprawdę Ci wszystko wybaczy?
Ja przeżyłam w swoim życiu jedną wielką, prawdziwą miłość. Trwało to kilka lat. Ten człowiek stał się jednocześnie moim najlepszym przyjacielem. To było jak połączenie dusz. Nie mieliśmy przed sobą żadnych sekretów. Oczywiście w trakcie trwania tego przeżyłam wszystkie etapy. Od początkowej euforii i zakochania, przez stabilizację, rutynę i przyzwyczajenie, a na końcu wzajemne pretensje i wiele niewypowiedzianych żali. Rozstanie nie należało do przyjemnych, były łzy, wzajemne oskarżenia, ból. Później przyszła ulga, że to się zakończyło, że będzie można pójść naprzód. Ale z biegiem czasu się okazało, że jednak opadł kurz i negatywne emocje i pojawiła się tęsknota. Ciężko zapomnieć o wszystkich bolesnych rzeczach i słowach, które padły. Ale mimo to coś nadal ciągnie do tej drugiej osoby.
Czy według Was, jeżeli się kogoś kocha to należy wszystko wybaczyć? Czy jednak miłość to czasem za mało, żeby z kimś być. A może właśnie miłość jest wtedy, kiedy pozwalamy tej osobie odejść albo sami decydujemy się odejść, bo wiemy, że może ta osoba z kimś innym będzie bardziej szczęśliwa?
A może są tutaj osoby, którym rozstanie uświadomiło, że jednak nie mogą bez siebie żyć?
Jest taki jeden cytat, który mi się nasunął na myśl w tym temacie:
"Perhaps it isn't love when I say you are what I love the most - you are the knife I turn inside myself, this is love. This, my dear, is love" - F. Kafka