• Witaj na forum erotycznym SexForum.pl Forum przeznaczone jest wyłącznie dla dorosłych. Jeżeli nie jesteś pełnoletni, lub nie chcesz oglądać treści erotycznych koniecznie opuść tą stronę.
  • Cytuj tylko wtedy, gdy to konieczne. Aby odpowiedzieć użytkownikowi, użyj @nazwa_użytkownika.

Bałtycki Rybak Dusz (III) część pierwsza.

Mężczyzna

jammer106

Cichy Podglądacz
Pierwszy dzień po powrocie z CSSMW. 2 Darłowski Dywizjon Lotniczy Marynarki Wojennej. Druga połowa listopada.



— Słuchaj, Radek, co ja ci złego zrobiłem, że tak mi robisz na złość? — zapytał dowódca dywizjonu, gdy tylko wróciłem do pracy.

Zdębiałem. Nie miałem pojęcia, o co mu chodzi. Patrzył na mnie poważnym wzrokiem, siedząc za swoim biurkiem. Stałem wyprężony jak struna, nie wiedząc, co odpowiedzieć.

— Ale panie komandorze, ja nie bardzo rozumiem… — wyrzuciłem z siebie po chwili.

Popatrzył na mnie spode łba i pokiwał głową.

— Nie wiesz, nabroisz i nie wiesz, niewiniątko jedno — zamruczał pod nosem.

Wstał i podał mi rozkaz personalny.

— Masz, czytaj, to może zrozumiesz, co mi tu na głowę sprowadziłeś — powiedział, wręczając mi dokument.

Był to rozkaz personalny o skierowaniu do naszego dywizjonu Klaudii i Marzeny. Nie widziałem w tym nic dziwnego. Były przecież dwa wakaty do obsadzenia.

— Ale o co chodzi? — zapytałem ponownie, strojąc chyba głupawą minę.

To wyprowadziło „Starego” z równowagi. Nie miał ochoty się drzeć, więc wybuchnął gromkim śmiechem.

— O to, geniuszu, że sprowadziłeś tutaj dwie baby. Logistyk, jak się o tym dowiedział, to mało na zawał nie zszedł. Osobne sanitariaty, osobna izba odpoczynku, już nie mówię o całym tym pierdzielniku ze środkami higieny. Chuj z logistykiem, ale ja, postaw się w mojej sytuacji. Ani zakląć, ani opierdolić jak należy, a na dodatek będą miłostki, zaloty, romanse i inne molestowania. Dziękuję ci serdecznie – wyrzucił z siebie.

Nie wytrzymałem i parsknąłem śmiechem. Zlustrował mnie wzrokiem.

— I jeszcze się głupi śmieje — podsumował i sam się uśmiechnął.

Śmialiśmy się obaj. Zbliżył się do mnie i objął jak syna. Mocno, po męsku przytulił do piersi.

— Były najlepsze — szepnąłem.

— Wiem, wiem. Doszły mnie też słuchy, że ten teges z tą jedną, pokaż uszyska – odparł i bez pardonu chwycił obiema dłońmi moje małżowiny.

— Dowódco… — wyrzuciłem z siebie.

— O, mięciutkie uszka, regularnie schodzi z krzyża, bardzo dobrze, wracasz do normalności.

Wrócił za biurko i usiadł wygodnie w fotelu.

— A tak na poważnie, to jest problem z internatem dla nich. Muszę szukać czegoś w ośrodkach wypoczynkowych, przecież nie będą dojeżdżać z Ustki – powiedział.

— Dowódca szuka dla jednej, dla tej Marzeny, ta druga zamieszka ze mną — odparłem.

Zagwizdał z zachwytu. Zlustrował mnie wzrokiem.

— Szybki jesteś, tak trzymać, dobre i to, że jedna osoba odpadła. Zmykaj do roboty – odpowiedział, kończąc ze mną rozmowę.



*****​



Klaudia pojawiła się u mnie po tygodniu. Każdy z kursantów po zakończeniu szkolenia miał dwutygodniowy urlop. Wytrzymała w domu tylko tydzień. Objuczoną bagażami odebrałem ją w niedzielne popołudnie z dworca PKS w Darłowie.

Pragnąłem tego spotkania, pragnąłem swojego rudzielca. Tych jej przecudnych oczu, słodkich ust, tych słów „Kocham cię” wypowiedzianych, gdy tylko do mnie się zbliżyła. Całowaliśmy się przed autobusem, jakbyśmy się nie widzieli całe wieki.

— Klaudia, Boże, gdzie ja to wszystko pomieszczę — stwierdziłem na widok ogromu bagaży.

— Damy radę, nie martw się — odparła i ponownie zaczęła mnie całować.

Zapakowałem wszystko do swojego poczciwego poloneza Caro. Klaudia, ubrana w puchową zimową kurtkę, grube żakardowe rajstopy, wełnianą spódnicę długości midi i kozaki, zajęła miejsce z przodu.

— Wiesz, jak tęskniłam.

— Ja tęskniłem bardziej.

Wyposzczeni, kochaliśmy się jak dzikie zwierzęta. To był seks ludzi dzikich, bez żadnych ograniczeń. Zaraz po przekroczeniu progu kawalerki, potem gdzieś przed północą i gdy nastał świt. Szczęśliwie, poniedziałek miałem wolny, gdyż nie nadawałbym się do żadnej roboty.

Obudziliśmy się około południa. Wtulona we mnie, ta boska istotka spojrzała swoimi czarodziejskimi oczkami. Delikatne palce pogładziły moją twarz. Uśmiechnęła się.

— Śniłeś mi się, wiesz? — szepnęła.

— To musiał być chyba koszmar, jak taki stary facet może się śnić takiej dziewczynie? Przyłożyła mi palec do ust, bym już nie prawił głupot. Pogłaskałem ją po głowie. Uwielbiałem mierzwić jej rude włosy.

— Czas wstać, musimy rozpakować twoje bagaże — zdecydowałem, przerywając tę boską sielankę.

— Musimy? — skrzywiła się.

Zerwałem z nas kołdrę i podniosłem się z łóżka. Niezadowolona popatrzyła na mnie. Zdała sobie sprawę, że nastąpił koniec przyjemności. Rozpoczynała się proza życia.



*****​



Szybko doświadczyłem osobiście niedogodności związanych z obecnością kobiet w naszym dywizjonie. Wbiłem jak zwykle do swojej służbowej dziupli i stanąłem jak wryty: w tej kancelarii, wcześniej zajmowanej tylko przeze mnie, stała Marzena, całkiem naga, wycierała się po kąpieli.

— Sorry — bąknąłem, podziwiając jej nagie ciało.

Zasłoniła się ręcznikiem, zaskoczona moją obecnością.

— Panie chorąży, to jest izba dla kobiet — oznajmiła.

Zrobiłem w tył zwrot i wyszedłem z rumieńcami na policzkach. No, miałem pierwszą nauczkę. Mogła napisać raport i miałbym przejebane.

Izba odpoczynku dla kobiet — przeczytałem na głos tabliczkę przymocowaną do drzwi.

Utraciłem więc swoją samotnię. Była teraz babskim bastionem. Zmuszony byłem powrócić do ogólnej sali dla ratowników.

„Stary” załatwił Marzenie służbową kawalerkę w nadleśnictwie. Ciche porozumienie służb mundurowych. Płaciła naprawdę grosze.

Poprosiłem chorążego zajmującego się planowaniem grafiku o wspólne służby z Klaudią. Nic jej o tym nie powiedziałem. Przynajmniej na początku, chciałem ją mieć pod swoimi skrzydłami. Przypisano nas do Mi-14 jako parę. Nie zawsze się udawało, jednak większość dyżurów bojowych spędzaliśmy razem. Gdy byliśmy rozdzieleni, zawsze prosiłem, by była w Mi-14 z doświadczonym ratownikiem. Kurwa, zakochany facet, a zarazem, jakby ojciec.

Dostrzegła to. Nie chciała taryfy ulgowej. Pokłóciliśmy się o to dokładnie dwa dni przed Wigilią.

— Nie jestem małą dziewczynką, abyś mnie zawsze chronił, jestem ratowniczką! — wrzeszczała na mnie.

— Kocham cię i nie chcę cię stracić — odparłem w nerwach.

— Zaufaj mi. Nie chroń mnie za wszelką cenę, nie tędy droga.

Pierwszy konflikt, pierwsze kłótnie. Nie potrafiłem zmienić swoich nawyków, pozbyć się obaw. Być może nie dorosłem jeszcze do tego, by tę młodą kobietę puścić samą na tej jakże trudnej ratowniczej drodze. Była ambitna, sumienna, zdyscyplinowana. Jednakże była bliską mi osobą, osobą, o którą drżałem, kiedy leciała na akcję.

Nie było tych akcji wiele. Jedno podjęcie chorego z promu „Silesia”, dwie z chorymi z kutrów rybackich i jedna na „Pomeranii” z samobójcą, który wyskoczył i zginął w odmętach Bałtyku.

Pogodziła nas Marzena. Nie wiem dlaczego, będąc na wspólnym dyżurze z nią, otwarłem się i opowiedziałem jej o naszym konflikcie.

— Jesteście jak dzieci, żadne nie ustąpi w walce o żółte grabki. Daj jej trochę swobody, puść ją wolno, ale kontroluj. Ona tego potrzebuje – wyjaśniła mi przy dobrej kawie.

Zaprosiłem ją na Wigilię. Pamiętam zaskoczenie Klaudii. Drugim zaskoczeniem, ale dla Marzeny, były dwa puste nakrycia przy stole. Jedno dla Agnieszki, a drugie według tradycji.

— Wiedziałam, ale bałam się zapytać, chłopaki mi powiedzieli — przyznała się Marzena, zobaczywszy to ekstra nakrycie.

Klaudia spojrzała na mnie ciepłym wzrokiem. Czułem, że już się nie gniewa. Przełamaliśmy się opłatkiem i wpadliśmy sobie w ramiona.

— Nie szkoda wam czasu na takie kłótnie? — zapytała Marzena.

Drżącymi rękoma otwierałem prezent od ukochanej. Trafiła w sedno. Najnowszy model Multitoola Leathermana. O tym marzyłem. Ucałowałem ją mocno w usta.

— Dziękuję, bardzo dziękuję, kochanie — szepnąłem, tuląc ją do siebie.

Marzena wyciągała kolejne paczki spod choinki.

— To dla ciebie, Klaudia — rzuciła, wręczając koleżance spory pakunek.

— Co to? — zdziwiła się Klaudia.

Wiedziałem, że marzyła o tej błękitnej koronkowej sukience. Zawsze, gdy mijaliśmy wystawę, zatrzymywała się na chwilę, by nacieszyć nią oko. Zmusiłem ją raz, byśmy weszli do środka. Potem wróciłem tam sam i zapytałem sprzedawczynię, czy określi rozmiar dla rudej kobiety.

— Typowa czterdziestka, bez dwóch zdań — odparła, patrząc na mnie.

— Poproszę ją plus zestaw bielizny.

— Bielizna w jakim kolorze? — zapytała sprzedawczyni.

— Zdaje się na panią, ma być cudna.

Klaudia, ubrana w elegancką czarną sukienkę, rozpakowała prezent. Widać było błysk w jej oczach, gdy wyciągnęła sukienkę. Rozejrzała się wokół i skupiła wzrok na mnie.

— Zwariowałeś, ona kosztuje majątek — wyrzuciła z siebie.

Odrzuciła sukienkę na bok i rzuciła się na mnie. Skoczyła, oplatając mnie dłońmi i nogami.

— Ty wariacie — dodała, roniąc łzę szczęścia.

Marzena stała z boku, patrząc na nas. Uśmiechała się, widząc nasze szczęście.

— Majątek mam teraz w dłoniach — odparłem, trzymając ją mocno.

Także Marzena odpakowała swoje zawiniątko. Nie planowałem wcześniej jej wizyty. Miałem jednak coś z kursu w US CG. Podarowany mi na koniec podręcznik i album w języku angielskim.

— Nie, nie mogę — zaprotestowała, zobaczywszy prezent.

— Kupiłbym ci podobną kieckę, ale nie znam rozmiaru, przyjmij to i przestań się wygłupiać — odparłem.

Przycisnęła do piersi podarowane periodyki jak najświętszą relikwię. Zobaczyliśmy w kącikach jej oczu łzę.

— Kocham was — stwierdziła, wtulając się w nas.



Mogielnica (1170 m n.p.m.), Beskid Wyspowy, druga połowa maja.



Ułożyłem Klaudię na plecach i spojrzałem jej prosto w oczy. Było piękne, majowe południe, a ciepłe słońce grzało nasze ciała. To był nasz pierwszy wspólny urlop.

— Wiesz, że jesteś szalona? — powiedziałem, ściągając z siebie górę dresu i podkoszulek.

— Wiem — odparła cicho.

Po długim marszu dotarliśmy na szczyt góry. Nie czuliśmy zmęczenia, a jedynie narastające podniecenie. Nie poznawałem siebie. Wcześniej nie odlałbym się w miejscu publicznym w obawie o mandat, a teraz miałem zamiar kopulować ze swoją kobietą na najwyższym szczycie Beskidu Wyspowego.

Podłoże było zimne, jak w to maju.

— Może na jeźdźca, kochanie? — zapytałem.

— Nie, chcę, żebyś ty był na mnie — odpowiedziała pewnie.

Rozbieraliśmy się nawzajem, szybko pozbywając się odzieży. Całkowicie nadzy, przez chwilę napawaliśmy się widokiem naszych ciał. Szaleni i bezwstydni, chcieliśmy spełnić nasze pragnienia w tym miejscu.

— Kocham cię — szepnęła Klaudia, czekając, aż w nią wejdę.

Sprawnym ruchem zagłębiłem się w jej intymność. Jęknęła cichutko, przyjmując mnie w swym wnętrzu. Oplotła mnie nogami, przyciągając do siebie. Nasze ruchy stawały się coraz mocniejsze i szybsze, a oddechy coraz płytsze. Ciśnienie krwi rosło, tętno przyspieszało. Jęczeliśmy jak najęci. Każde z nas chciało narzucić swój rytm, lecz nie było to możliwe. Te szaleńcze ruchy, które na początku były nieskoordynowane, przerodziły się w coś, co można by nazwać synergią.

Wystrzeliłem pierwszy. Orgazm był tak intensywny, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyłem. Nie panowałem nad sobą. Mocnymi pchnięciami zaspokajałem Klaudię, która odrzucała głowę na boki, jęcząc z rozkoszy. Bezwstydnie stymulowała piersi, nie zwracając uwagi na moje pieszczoty.

— Jeszcze, jeszcze, proszę — błagała.

Nie byłem jednak „boysem” z pornoli. Wystrzał, trwająca jeszcze chwilę penetracja i dość. Szybko moje dłonie przejęły to, czego nie zdołał zaspokoić penis.

Czy to były sekundy, czy minuty, nie wiedziałem? Po chwili poczułem, jak moja ukochana osiąga orgazm. Operowałem palcami jak wprawny wirtuoz, drażniąc łechtaczkę i zagłębiając palce w waginie.

— Nie, proszę, już nie-eee — jęczała, zwijając się.

Zawsze przeciągałem to jeszcze o chwilę, napawając się widokiem jej rozkoszy.

Opadliśmy z sił. Całkowicie nadzy w majowym słońcu, odpoczywaliśmy po tym seksualnym akcie. Na jej nagie ciało weszła biedronka. Nie zrzuciłem jej, wolałem patrzeć, jak ta istota przemieszcza się po alabastrowej skórze mojej ukochanej.

— Ubierajmy się — zaproponowała Klaudia.

— Poczekaj, niech biedronka zejdzie z ciebie — odpowiedziałem.



Lipiec Baza Darłowo. Rano



Siedzieliśmy przed pomieszczeniami bazy. Nasz dyżur powoli dobiegał końca. Dochodziła ósma. Jeszcze tylko półtorej godziny i powrót do domu. Ciepłe, lipcowe promienie słońca muskały nasze ciała. Klaudia w granatowym T-shircie, pod którym miała sportowy biustonosz na wąskich ramiączkach, oraz w polowych spodniach od munduru wyglądała uroczo. Gładziła swoje rude loki, poprawiając je.

Poszedłem na chwilę do kuchni, zrobić nam kawy.

— Dla ciebie, dwie łyżeczki cukru, jak lubisz — poinformowałem, stawiając kubek na drewnianym stoliku.

Dyżur mijał spokojnie. Żadnych wylotów, żadnych wypadków. Nuda i cisza. Z pasa lądowiska podnosił się Mi-2RN. „Michałek” leciał z naszym szefem sztabu na odprawę do Gdyni. Zniknął po chwili, kierując się nad ląd.

Delektowaliśmy się smakiem porannej kawy. Byliśmy przypisani do załogi Mi-14 Haze 016. Zapasowym śmigłowcem była „Anakonda” o sygnale wywoławczym Dagger 011. Objąłem Klaudię i pocałowałem delikatnie w usta. Odpowiedziała mi tym samym.

— Po południu na plażę? — zapytała.

Kiwnąłem głową twierdząco. Nie byłem miłośnikiem beztroskiego wylegiwania się na piasku, ale od czasu do czasu byłem skłonny poleniuchować w ten sposób.

Dźwięk alarmowego buczka przerwał nam tę miłą chwilę. Coś się wydarzyło, i to praktycznie na koniec zmiany. Kubki z niedopitą kawą zostawiliśmy na stoliku i biegiem ruszyliśmy do naszych pomieszczeń. Szybko założyliśmy kombinezony ratunkowe i po minucie znaleźliśmy się na sali odpraw, gotowi do działania.

— Wywrócona motorówka. Czworo poszkodowanych. Wszyscy w wodzie. Podaję koordynaty… – dowiedzieliśmy się zgrubnie, w jakim celu i po kogo mamy lecieć. — Haze 016, startujecie. Przypominam, że od 09:30 mamy zamknięty akwen na Wicku. Zieloni mają strzelania, więc jeśli akcja się przedłuży, wracacie lądem, trzymając się drogi 203 — rzucił na koniec pomocnik DKL-a i podniósł kciuk.

Popędziliśmy z młodym lekarzem w kierunku potężnego Mi-14. Piloci grzali już silniki. Śmigłowiec był po próbie, gotowy do startu. Zajęliśmy miejsca na pokładzie „śmiglaka”.

— To się nam kurwa na fajrant trafiło — stwierdził drugi pilot.

Wypadek miał miejsce na wysokości Ustki, kilka mil morskich od brzegu. Mogli wysłać jednostkę morską z portu, jednak nauczeni doświadczeniem woleli wezwać nas.

Wlatując nad morze, zauważyliśmy turystów na plaży. Nie cierpiałem tego tłoku w wakacyjnych miesiącach. Tłoczno, gwarno i jakoś tak przaśnie z tymi stoiskami, gdzie królowały mydło i powidło. Śmigłowiec nabierał wysokości.

— Nie pamiętam, kiedy ostatnio strzelali na Wicku — rozpoczął rozmowę technik pokładowy.

Rzeczywiście, był dobry rok przerwy. Teraz kiedy w szybkim tempie staraliśmy się o przyjęcie do NATO, wszelakiej maści jednostki starały się za wszelką cenę wykazać, jak to są super wyszkolone.

Mijaliśmy jezioro Kopań. Klaudia uśmiechnęła się do mnie, szczerząc swoje piękne, białe zęby.



Ośrodek Szkolenia Poligonowego Wojsk Obrony Przeciwlotniczej, Wicko, w tym samym czasie.



Grupa przeciwlotników z wojsk lądowych przybyła z odległego garnizonu, zlokalizowanego przy zachodniej granicy, dzień wcześniej. Rozlokowali się w wyznaczonych budynkach. Poligonem zarządzały pododdziały WLOP (Wojska Lotnicze Obrony Powietrznej) i najczęściej jednostki w stalowych mundurach ćwiczyły tutaj strzelania z różnorodnych zestawów przeciwlotniczych średniego i krótkiego zasięgu. Ten rok miał być jednak przełomowy, ponieważ większość goszczących tu jednostek pochodziła z wojsk lądowych.

Był to trudny okres dla Sił Zbrojnych III RP. Chaos i panika, walka o etaty, napływ wszelakiej maści „plecaków” oraz konieczność zagospodarowania doświadczonej kadry z rozwiązywanych jednostek tworzyły niebezpieczną mieszankę.

Służba na dwa domy, rozbite rodziny, rozwody były normą w tych latach, bo jakże to zostawić żonę z dwójką dzieci w Gubinie i pracować w Krakowie lub Rzeszowie.

Takaż to właśnie grupka przeciwlotników dotarła na poligon. Zlepek ludzi, niezgranych ze sobą, przeniesionych z różnych garnizonów i jednostek.

Jak to w tamtych latach bywało, każdy poligon to spotkania przy wódeczce, która lała się szerokimi strumieniami. Czymże w tamtych latach można było zabić nudę i tęsknotę za bliskimi. Najgorsze było to, że był tolerowany i uznawany za normalność w wojskowym środowisku. Nie bez powodu w tej grupie społecznej królowało stwierdzenie: „Jak nie pije, to podpierdala”.

Mikołaj Sterczyński w czerwcu miał promocję na pierwszy stopień oficerski. W szkole oficerskiej niczym się nie wyróżnił. Ukończył ją dzięki wsparciu ojca – pułkownika w jednym z Wojewódzkich Sztabów Wojskowych (WSzW) z plecami w centralnych jednostkach MON.

— Odbębnisz tam w liniówce dwa lata, a potem ściągnę cię do WKU (Wojskowej Komisji Uzupełnień) — powtarzał mu ojciec.

Popili dzień wcześniej solidnie. Młodemu oficerowi jeszcze teraz alkohol szumiał w głowie. Skacowany, ledwo otworzył oczy, mrużąc je na widok silnego słońca. Obok na „wozie” spał jeden z plutonowych kontraktowych, na trzecim łóżku technik kompanii. Ten ostatni mało co wczoraj wypił.

Jakiś dziwny? — przeszło przez myśl Mikołajowi.

Wstał z łóżka i pociągnął spory łyk coca-coli. Na stoliku stały puste butelki po wódce i piwie. Pochlali wczoraj niemiłosiernie, dlatego tak napierdalała go głowa. Od dziesiątej mieli rozpocząć strzelania z przywiezionych ze sobą starych zestawów „Strzała 2 M”. Żaden cud techniki – radzieckie przenośne zestawy przeciwlotnicze bardzo krótkiego zasięgu, dziś nazywane MANPADS. Zestaw naprowadzający się na ciepło silnika statku powietrznego. W Rosji wypierane przez nowocześniejsze „Igły”. U nas królujące w wojskach lądowych na spółkę z nowszymi „Gromami”.

Podporucznik Sterczyński nie był specjalistą z zakresu obrony przeciwlotniczej, kończył za to elitarny Zmech czyli WSOWZ „Zmech” – kuźnię generałów. Nieważne, co ukończył, ważne, że miał etat i mógł się wykazać.

Obozowisko powoli budziło się ze snu. Dowodzący zgrupowaniem młodziutki kapitan, starał się zarządzać podległym mu personelem. Zbierali się na śniadanie. Wpadł do nich, omiótł wzrokiem wnętrze i skrzywił się na widok butelek po wódce.

— Panowie, kurwa, jaki dajecie przykład? Doprowadźcie się do porządku zero picia! Wojtek, rozstaw zestawy! — rozkazał, nakazując technikowi przygotowanie zestawów do zajęć.

Podszedł do Mikołaja i zobaczywszy, że ten jest mocno nietrzeźwy, wziął go na bok.

— Nie pokazuj się taki, nie chcę głupich komentarzy. Zostań na miejscu i dojdź do siebie. Chyba przegiąłeś wczoraj – szepnął do niego, tak, by inni nie usłyszeli.

— Wodzu, spokojnie, kwadransik i jestem jak nowo narodzony — odparł Mikołaj, uśmiechając się.

Kapitan machnął ręką. Wolał przymknąć oko na wybryk podwładnego. Gdy się poznali, wypili morze wódki. Mikołaj obiecywał mu wsparcie w dostaniu się na AON, powołując się na znajomości ojca i pokazując zdjęcia z rektorem akademii.

Technik, będąc jedynym trzeźwym z całej ekipy, zabrał ze sobą plutonowego i jednego żołnierza z ZSW. Podoficer dyżurny zgrupowania otworzył magazyn uzbrojenia. Mieli zabrać stamtąd jedenaście SA-7 „Graili” – tak w NATO-wskim slangu nazywały się ich zestawy przeciwlotnicze – dziesięć bojowych i jeden treningowy.

Jak wyszli, Mikołaj znalazł przy swoim łóżku butelkę piwa. Otworzył ją i łapczywie pochłonął kolejne łyki złocistego trunku. Odczekał chwilę i jak tylko poczuł się lepiej, postanowił pomóc kolegom. Ubrał się i gdy całość pododdziału udała się na śniadanie, dołączył do technika i jego pomagiera.

— Pomogę wam, dajcie — rzekł, widząc, jak dźwigają zielonkawe wyrzutnie.

— Nie, nie trzeba, Mikołaj — usłyszał od technika.

— Pomogę. — Wziął dwie wyrzutnie w dłonie.

Fascynowały go. Ile to się naoglądał filmów wojennych, gdy bojownicy przy pomocy takich SA-7 strzelali do wrogich maszyn. Teraz dzierżył to uzbrojenie w swoich dłoniach. Zdawał sobie sprawę, że na tych zajęciach nie strzeli sobie z żadnej z nich. Może gdyby nie pochlał, to dowódca by mu pozwolił, ale szanse były marne. Nadzorować ich mieli instruktorzy w stalowych mundurach, oni tu dowodzili. Gardził nimi. Co ci „stalowcy” mogli wiedzieć o prawdziwym wojsku? Zero taktyki, czołgania się, walki bezpośredniej. Dupki. To wojska lądowe są kwintesencją armii: komandosi, zmechole, czołgiści. Lotnicy? Nigdy! W bocznej kieszeni polowego munduru miał aparat fotograficzny. Przynajmniej pierdolnie sobie fotkę z tym zestawem. Chociaż tyle jego. Pochwali się ojcu, nakłamie, że strzelał z tego zestawu.A jego staruszek przecież nigdy ze Strieły nie strzelał.

Wszyscy podwinęli rękawy polowych mundurów i zabrali się za rozstawianie zestawów na przygotowanych stanowiskach ogniowych. Mocne lipcowe słońce grzało ich ciała. Wstawał piękny słoneczny dzień. Mikołaj położył na przygotowanych stanowiskach dwie Strieły, które wcześniej taszczył. Spojrzał na nie.

— Wojtek, pierdolniesz mi fotkę na pamiątkę? — zapytał technika, wyciągając z kieszeni aparat fotograficzny.

— Mikołaj — jęknął niezadowolony.

— No nie bądź chuj, wiem, że marzysz o tym, by pójść na kurs WSZ, pomogę ci, wiesz, że mój stary wszystko może — rzucił podporucznik, kusząc technika.

Każdemu, z kim pił, obiecywał złote góry. W ten specyficzny sposób chciał zyskać przychylność. Każdego chciał mieć po swojej stronie, a inaczej nie umiał.

— Dobra, już, tylko weź ten zestaw szkolny, reszta jest uzbrojona i gotowa do działania, zestaw treningowy masz po lewej stronie.

Mikołaj wręczył plutonowemu aparat fotograficzny. Tamten uśmiechnął się, będąc, podobnie jak oficer, zamroczony wypitym w nocy alkoholem. Wrócił na stanowisko. To, co dla technika było prawą stroną, dla pijanego oficera było lewą. Nie namyślając się długo, podniósł ze stanowiska bojowego MANPADS-a.

Z dala słychać było warkot silnika nadlatującego śmigłowca. Szedł gdzieś nad morzem, może kilometr, może dwa od linii brzegowej, gdzie tkwili. Mikołaj poczuł dziwne podniecenie. Ułożył wyrzutnię na ramieniu, szukając lecącego śmigłowca.

— Kurwa, jak w Wietnamie, młody, rób fotkę — rzucił do plutonowego.

Zajęty przygotowywaniem pulpitu kontrolnego, Wojtek nie dostrzegł, że podporucznik miał w dłoniach bojowy zestaw.

Instrukcja strzelania z zaangażowaniem ręcznym mówiła mniej więcej tyle: „Podczas atakowania celów poruszającego się wolno lub oddalającego się na wprost, operator śledzi cel za pomocą przyrządów celowniczych wyrzutni i używa połowy spustu. W ten sposób odblokowuje urządzenie odpowiedzialne za poszukiwanie celu. Jeśli docelowa sygnatura podczerwieni jest widoczna na tle otoczenia, sygnalizowane jest to światłem i dźwiękiem brzęczyka. Wówczas strzelec całkowicie pociąga za spust, odpalając rakietę. Podporucznik jednak instrukcji nigdy nie czytał i o zaangażowaniu ręcznym nie miał pojęcia.

Nie śledził celu w przepisowy sposób. Gdyby tak zrobił, sygnalizacja światłem i dźwięk brzęczyka dałyby mu do myślenia. Obserwował lot śmigłowca, nie dotykając spustu. Wiropłat, który wcześniej leciał wzdłuż brzegu, zmienił profil lotu i zaczął oddalać się w głąb Bałtyku. Jego niewielka sylwetka nikła w oddali.

— No i jeb, po tobie — rzucił podporucznik, naciskając na język spustowy wyrzutni.

„Tryb automatyczny, stosowany przeciwko szybkim celom, pozwala strzelcowi na pełne wciśnięcie spustu jednym pociągnięciem. Mechanizm poszukujący odblokuje się i automatycznie wystrzeli pocisk rakietowy, jeśli wykryje wystarczająco silny sygnał”

Natychmiastowe naciśnięcie spustu i utrzymywanie celu spowodowało, że po 0,3 sekundy pocisk rakietowy opuścił rurę wyrzutni. Po kolejnych 0,4 sekundy, w odległości 5,5 metra od strzelca, uruchomił się silnik marszowy. Rozpędził śmiercionośny pocisk do 430 m/s. Utrzymywał tę prędkość. Po przebyciu 120 metrów, mechanizm zabezpieczający wyłączył się, pocisk popędził dalej w kierunku celu.

W momencie gdy… Mikołaj zsikał się w portki. Odrzucił pustą rurę wyrzutni, patrząc, jak rakietowy pocisk zmierza w kierunku śmigłowca. Plutonowy strzelił fotkę i rozdziawił gębę. Technik podniósł głowę znad zestawu.

— Kurwa, coś ty zrobił!!! — wrzasnął na całe gardło, widząc smugę za wystrzeloną rakietą.

Pozostawało im się modlić i mieć nadzieję, że śmigłowiec znajdzie się poza zasięgiem rażenia. Po 14-17 sekundach, jeśli pocisk nie trafił w cel, powinno nastąpić samozniszczenie rakiety.

Śmigłowiec był nie aż tak daleko, w odległości około dwóch kilometrów, a pocisk wystrzelony w jego kierunku może razić cel do 3400 metrów. Wiropłat najnormalniej w świecie odchodził od brzegu z przelotową prędkością. Nie było szans, by „śmiglak” zdołał uciec.

— Ty jebany debilu, pierdolony kretynie!!! — wrzasnął technik i nie przestawał krzyczeć, śledząc lot rakiety...
 

Podobne tematy

Prywatne rozmowy
Pomoc Użytkownicy
    Nie dołączyłeś do żadnego pokoju.
    Do góry