Młodzian o obcej mi twarzy starannie układa poczęstunek na blacie szerokiego, mahoniowego biurka. Po prawej stronie papierowy kubek kawy z uczelnianego automatu, po lewej obsypana podwójną kruszonką drożdżówka z mojej ulubionej piekarni. Cierpliwie czekam, aż student wygładzi serwetę leżącą tuż obok zgiętego wpół wydania lokalnej gazety. Kulturka.
– Mam nadzieję, że będzie profesorowi smakowało. – Płaszczy się przede mną.
Masz nadzieję, że będę łaskawy, ty łapserdaku. Dziękuję mu skinieniem głowy i pozwalam odejść, informując uprzednio, że pierwszą osobę proszę do siebie punktualnie o szesnastej.
Rozsiadam się wygodnie na krześle. Czy to moje plecy tak skrzypią? W moim wieku nigdy nie wiadomo, ale na szczęście to tylko sfatygowane oparcie. Zadowolony ze swojego odkrycia, wdycham głęboko aromat kawy, który rozprzestrzenił się po całym gabinecie. Opadł na zakurzone meble i wsiąkł w bogate księgozbiory. Uśmiecham się do Sienkiewicza, Reymonta i Miłosza, których portrety wiszą na ścianie. Dziękuję im za wszystkie dzieła i każdą literkę z osobna, bo być może tylko dzięki ich talentom wciąż znajdują się chętni do studiowania literaturoznawstwa.
Jestem w dobrym nastroju, bo uwielbiam sesje egzaminacyjne. To właśnie w tym okresie najmocniej odczuwalna jest tutejsza hierarchia.
Na jej dnie znajdują się rzecz jasna studenci. Roszczeniowe bachory, coraz częściej podważające istnienie i tak już rdzawego łańcucha pokarmowego naszego wydziału.
Dalej podchodzący do obowiązków ze śmiertelną powagą doktoranci i młodzi adiunkci – zadające trudne pytania zmory aspirujących stypendystów. Nielubiani przez starszyznę za to, że jeszcze im się chce i nienawidzeni przez studentów za angażowanie ich w kampanię wrześniową.
Wyżej sytuowane są migające się od roboty stare pryki, które szacunek zawdzięczają tylko wiekowi. Zazwyczaj egzaminy końcowe przeprowadzają w formie pisemnej, aby później rozrzucić misternie przygotowane elaboraty i dla pozorów oblać losowo niewielki odsetek. Od czasu do czasu wyjdzie jakaś chryja, gdy pustą kartkę zaliczą na pięć, ale mają to w rzyci, bo zawsze jakoś rozchodzi się po kościach.
Szczyt okupują uznani profesorowie, tacy jak ja. Egzaminy prowadzimy, jak mawia młodzież, lajtowo. Jesteśmy powszechnie lubiani za „nierobienie problemów” i jeśli wyrobimy sobie odpowiednią reputację, w niepisanym porozumieniu plebs przynosi nam stosowną jużynę w zamian za naszą przychylność.
Moja sława żyje własnym życiem i nawet pierwszoroczniaki wiedzą, jakie mam preferencje. Kosztując drożdżówkę, otwieram swój ulubiony „Lokalnik”, jednak ledwie udaje mi się przeczytać kilka zdań, a już ktoś puka do drzwi. Czeka kilka sekund, zanim łapie za klamkę, dokładnie jak przykazałem na zajęciach. Kulturka.
– Dzień dobry, panie profesorze. – Słyszę chłopięcy głos.
Gestem dłoni nakazuję usiąść po przeciwnej stronie biurka, ale nie odrywam wzroku od lektury. A niech to, wąż uciekł z naszego zoo!
Byłbym zapomniał, student. Odciągam się od artykułu i lustruję mężczyznę niby od niechcenia. Ma na sobie granatowy jednorzędowiec z dobrej jakości wełny i klasyczną, białą koszulę. Z dodatków: ciemny, dopasowany krawat i kontrastująca poszetka w górnej kieszeni marynarki. Kulturka. Wiem już, że zdał.
– Panie Krasicki…
– Kamiński.
Być może, ale przecież nie przyznam się do błędu.
– Panie Krasicki. Proszę mi powiedzieć… – Uwielbiam to wyczekiwanie studentów, gdy ich los jest w moich rękach. Zapytam o niszową teorię zapisaną na marginesie książki z literatury dodatkowej, czy okażę litość? – Czym dla pana jest kultura?
Niemal słyszę spadający z jego serca kamień. Oczy mu się cieszą, jakby właśnie otrzymywał pieszczotę oralną od jednej z czekających za drzwiami dziewuszek.
– Kultura jest pojęciem wielorakim, w zależności od dziedziny, z której…
Na litość boską! Młody tranżoli jak najęty. Upływające minuty ciągną się w nieskończoność. Dość mam tych dyrdymałów! Tak się odwdzięczasz za moją łaskę, młodzieńcze?
– Piątka. Proszę indeks – wcinam się w słowo, kończąc katusze moje i jego.
– Panie profesorze, teraz wszystko jest w USOS-ie.
– No tak, oczywiście.
Zaglądam do komputera, ale Uniwersytecki System Obsługi Studiów to jakiś labirynt piekielny. W dodatku to ustrojstwo znowu się zawiesiło!
– Mogę profesorowi pomóc.
– Nie trzeba. Wychodząc, niech pan poprosi następną osobę.
Nie jakąś tam „następną”. Dobrze wiem, że druga na starannie przygotowanej liście kolejności jest Karska, której długie nogi kojarzę z pierwszego rzędu na auli. W oczekiwaniu na uroczą damę wyciągam z szuflady kajecik, do którego zapisuję ocenę tego tam, no, jak mu było? Ach, nieważne.
– Dzień dobry, panie profesorze – odzywa się wysoka brunetka.
– Proszę podejść tutaj – zapraszam ją do siebie i wskazuję na nieruchomy ekran komputera. – Czy potrafi pani to naprawić?
Młódka pochyla się nad urządzeniem, które zawczasu umyślnie przesunąłem w głąb biurka. Podczas gdy majstruje przy tym całym USOS-ie, bezkarnie zapuszczam żurawia w jej dekolt. Żałuję, że tak łagodnie potraktowałem Krasickiego, bo uprzedzona przez tego drania, odpięła o jeden guzik mniej niż semestr temu. Człowiek uczy się całe życie, a na końcu umiera głupi.
– Gotowe.
– Bardzo dziękuję – Pozwalam dziewczynie usiąść na krześle. – Proszę mi więc powiedzieć, czym dla pani jest kultura?
– Kultura to…
Piętnaście monologów o kulturze później ogłaszam przerwę. Zamierzałem pytać o nazwisko Miłosza, ale wtedy oblałbym połowę rocznika, a poprawki nie wchodzą w grę, gdyż we wrześniu lecę na wakacje. Ongiś było nie do pomyślenia, by student przyszedł na egzamin nieprzygotowany i źle mi z tym, że przepuściłem tylu obiboków, dojutrków i ptasich móżdżków, ale taki już znak czasów. Zerkam na swoją listę: Borowski, Szyszka, Nowicka, Dobek i DOMAŃSKA.
Nie bez powodu zapisałem tę ostatnią wersalikami. Przeklęta sekutnica od pierwszego semestru próbuje podważyć mój autorytet. Nie śmieszą jej moje żarty o blondynkach, opowiada jakieś brednie o równości płci, a nawet przedstawia quasi dowody na obalenie moich tez o wyższości intelektualnej mężczyzn. We wściekłych oczkach niejeden raz widziałem chęć rzucenia się na mnie z tymi feministycznymi szponami!
Miałem rację, bo skorzystała z pierwszej okazji. Kiedy w semestralnej ewaluacji wykładowców napisano anonim oskarżający mnie o seksizm, szowinizm i inne nowomodne hasełka, od razu się domyśliłem, kto za nim stoi. Finalnie nie wyszło najgorzej, bo trafienie na dywanik dziekana dało jedynie pretekst do kulturalnego spożycia napojów wyskokowych z moim wieloletnim przyjacielem, ale do pierona jasnego, aż mi kłykcie bieleją na myśl o tej zniewadze!
Jakby tego było mało, Domańska na internetowym forum wprost odradza studentom zapisywanie się na moje seminaria, a od niedawna jakieś konto bez zdjęcia wypisuje, że mam małego fiu… Nie, nie zniżę się do tego poziomu!
No, ale Internet ma też dobre strony, bo w tym dziwnym miejscu ludzie publikują swoje pamiętniki. Wstyd się przed sobą przyznać, ale sporo czasu przesiedziałem na blogu buńczucznej damulki. Wiem stąd, że w przedszkolu wygrała wiosenny konkurs piosenki, jest dumna z rzekomo szlacheckich korzeni, a obecnie marzy o zostaniu najlepszą studentką pierwszego roku, jak jej matka. Z wczorajszego wpisu jasno wynika, że nie osiągnie tego bez piątki z mojego przedmiotu.
Początkowo traktowałem ją jak ciekawostkę, a nawet bawił mnie jej upór. Teraz stała się naturalną kandydatką na ofiarę moich sesyjnych żniw. Pierwszą czwórkę uratują okruszki na moim talerzu, ale od Domańskiej wymagał będę znacznie więcej.
Na oślep szukam w szufladzie blistra. Nie dziwota, że panuje tam istny galimatias, bo nigdy nie daję do niej klucza sprzątaczce. Wreszcie wyciągam srebrny listek i wyduszam zeń dwie niebieskie piguły. Są tak duże, że aby je połknąć muszę wydudlić całą szklankę wody. Podnoszę się z krzesła i poprawiam grafitowy garnitur. W szybie podstarzałego okna przyglądam się własnemu odbiciu. Muskam brodę i poprawiam całkowicie siwe, acz wciąż gęste włosy. Kulturka. Chcę, by patrząc na mnie, Klara Domańska wiedziała, że obciąga mężczyźnie z klasą.
– Następny, proszę!
Kolejne trzy osoby odpytuję na szybko, a czwartej przerywam po jednym zdaniu. Nikt nie protestuje, bo nie ma takiego wariata, co by narzekał na ocenę bardzo dobrą. Tabletki zaraz powinny zacząć działać, doskonałe wyczucie czasu.
– Dzień dobry – rzuca szorstko Domańska.
Zaraz, zaraz… a gdzie „profesorze”? Ach, puszczę jej płazem ten nietakt, ale tylko za to, że tak się wyfiokowała. Biała koszula i kończąca się nad kolanami czarna spódnica to co prawda standard, ale srebrne biżutki i misternie ułożona fryzura z niedługich, złocistych włosów robi wrażenie. Figurę przeciętnej dziewczyny, taką, jaką lubię najbardziej, psuje nieco przypominający mi o jej poglądach męski krok. W milczeniu czekam, aż przełoży torebkę przez oparcie krzesła i zajmie miejsce. Przyglądam się jej krasnej buźce – landrynkowemu licu i schowanym za białymi okularami oczom, którym wydaje się, że pozjadały wszystkie rozumy. Całkiem ładniutka.
Podoba mi się to niewypowiedziane napięcie między nami.
– Dzień dobry – odpowiadam. – Pytanie będzie jedno, ale to już pani zapewne wie. Proszę omówić… termin zazdrości o członek w rozumieniu czołowych badaczy nurtu psychoanalitycznego.
Ależ smarkula ma zafrasowaną minkę! To otwiera usta, to je zamyka; ślinę przełyka. Wierci się na siedzeniu, chwyta mocno za podłokietniki. Na czole występuje kropelka potu. No, dalej!
– Panie profesorze… – Ha, jednak „profesorze”. Jak trwoga, to do Boga! – ...ale tego nie było na wykładach!
– Jestem panią głęboko zawiedziony… Czyżby nie zaglądała pani do sylabusa? Nie zapoznała się, wzorem kolegów, z moją najnowszą publikacją o budowaniu psychicznej warstwy postaci we współczesnej literaturze?
Krzesło śmieje się do rozpuku szyderczymi skrzypnięciami, gdy rozsiadam się wygodnie do spektaklu. Na twarzy studentki rozstrzyga się odwieczny dylemat psychologii: geny czy wychowanie? Górę bierze uległa natura kobiety, która każe jej ukryć wściekłość i potulnie opuścić głowę.
– Mogłabym prosić o inne pytanie? – mówi ściszonym głosem.
– Oczywiście, że może pani prosić, lecz zmuszony będę odmówić. Byłoby to bowiem niesprawiedliwe wobec innych studentów.
– Panie profesorze, każdy zasługuje na drugą szansę.
Wzdycham głośno.
– Bardzo poważnie podchodzę do etyki swojego zawodu, pani Klaro. Jednakowoż profesora od byle abecadlarza odróżnia świadomość, że oprócz wpajania wiedzy, winien on dzielić się mądrością i doświadczeniem. Dlatego, jeśli udowodni pani, że rozumie wcześniej popełnione błędy, gotów jestem przymknąć oko na niewiedzę i wystawić wysoką notę.
– W jaki sposób mam to zrobić? – W jednej chwili powiększają się jej oczy w kolorze nadziei.
– Proszę wstać i położyć dłonie na biurku.
– Czy to konieczne?
– Absolutnie. – Dziewczyna nie jest przekonana. Odwraca się za siebie, szuka czegoś w Bogu ducha winnej ścianie. W końcu z oporami wykonuje polecenie. To jeszcze nie to, czego oczekuję. – Niech się pani oprze łokciami.
Kuferek w górę, buforki w dół. I o to chodziło!
– Dobrze? – pyta drżącym głosem.
– Straszny ukrop, nieprawdaż? – Teatralnie wachluję się koszulą.
– Mam rozpiąć koszulę?
– Jeśli jest pani gorąco.
– Jest… – Wydusza przez zęby i bierze się do dzieła.
Guziki kapitulują jeden po drugim. Z każdym kolejnym dziewczę zerka na mnie pytająco, a ja domagam się więcej. Trzeci guzik ukazuje skrawek biustu, a czwarty i piąty dopełniają dzieła, odsłaniając przede mną wszystko. Krąglutkie bimbałki słusznych rozmiarów wiszą sobie rozkosznie, lekko tylko podtrzymywane miseczkami koronkowego stanika. Nie szkoda to ukrywać takie skarby? Och, wszystko w swoim czasie, bo pochylona nad biurkiem damulka jakby się ocknęła i spojrzeniem jawnie okazuje mi dysgust.
– Zazdrość o członek to kwitnące od trzeciego roku życia poczucie dziewczynek, że są one wybrakowane i niepełne. Prowadzi to do kompleksu Elektry i, zdaniem Junga, nieuniknionej walki z matką o uwagę ojca, który ten narząd posiada. Czyż nie te same pobudki, wiele lat później, kierują panią do zaprezentowania przede mną najlepszej wersji siebie?
– Maluję się i ubieram wyłącznie dla siebie – odpowiada. Już ma się podnieść, ale wystarczy, że kładę jej dłoń na przedramieniu i rezygnuje ze swoich zamiarów.
– Oczywiście, jest to wszakże proces nieświadomy. A koronka stanika? Koronka majtek, jak się domyślam, także w symbolizującej płodność czerwonej barwie?
– Skąd pan…? – Kolejna próba podniesienia się z biurka. Ponownie udaremniona.
„Skąd pan”? Lata praktyki.
– Proszę stać spokojnie. Kestenberg w latach późniejszych – wracam do wykładu – utożsamiał zazdrość o penisa z pragnieniem posiadania takiej samej kontroli nad własnym ciałem, co mężczyźni. Czyżby przerastało panią nawet zadanie nieruszania się? – Podnoszę delikatnie jej podbródek.
– Nie.
Obchodzę biurko i delikatnie chwytam studentkę za biodra. Wzdryga się, więc daję jej czas na oswojenie się z moimi dłońmi. Przenoszę dotyk w dół i gładzę jej pupę, wyczuwając przez materiał jędrną skórę. Ulegam zachęcie. Wsuwam rękę pod spódnicę, docierając do majtek. Nie mam czasu nacieszyć się zdobyczą, bo Domańska niby spłoszona łania, wykręca się nienaturalnie i zaciska uda na mojej dłoni. Popełniłem grzech pośpiechu, bo od ostatnich żniw minęło kilka miesięcy. Przez chwilę obawiam się nawet, że studentka ucieknie, ale gdy unoszę wzrok, wciąż ułożona jest na niezawodnym mebelku.
Uderzam w nią stanowczym wyrazem dezaprobaty. Proszę, by nie zachowywała się jak dziecko i nakazuję rozłożyć nóżki. Moje słowa trafiają w próżnię, ale to dziewczyna pierwsza nie wytrzymuje głuchej ciszy i otwiera mi dostęp do swojego skarbu. Wynagradzam uda czułymi muśnięciami, po czym triumfalnie kładę dłoń na podbrzuszu. Cieniutki materiał majtek jest tylko symboliczną przeszkodą dla moich palców, które spoczywają między wargami i bez przeszkód masują jej perełkę. Kulturka.
– W dorosłości zazdrość o członek przyjmować może patologiczne formy, stąd ta nieuzasadniona agresja względem mojej osoby. Dwadzieścia lat, od dawna gotowa do spożycia, z pewnością rozumie pani prawidła rządzące światem. – Targana emocjami blondynka oddycha coraz głośniej. To zacieśnia, to rozwiera uda. W ozdobną koronkę wsiąkają pierwsze kropelki. – Czy zgodzi się pani, że nigdy by mnie nie zaatakowała, gdyby nie znana wyłącznie kobietom emocjonalna ślepota?
– Chyba tak.
Aż świerzbi, by podwinąć kiecę i przekazać nieco przekonania drogą pośladkową, ale się powstrzymuję.
– Chyba, czy tak?
– Tak, profesorze.
– Pojętna dzierlatka.
Poklepuję ją po pupie w geście pochwały i wracam za biurko. Patrzymy sobie prosto w oczy.
– Mogę się podnieść? – prosi.
Ignoruję jej pytanie, bawiąc się przydługim krawatem. To mój ulubiony dodatek, bo zawsze dobrze mieć na doręczu jakiś oręż.
– Czy wie pani, że krawaty wymyślono nie we Francji, a w Chorwacji? To kobiety z tego kraju wręczały specjalnie wiązane chusty swym idącym na wojnę mężom. W wielu językach zresztą krawat to nic innego jak wywodzący się od Croatia, croat. Idąc tym tokiem, Chorwacja mogłaby być dla nas Krawacją. – Chyba za daleko uciekam w dygresję. – W pewnym sensie dotrzymuję tej tradycji, bo krawat do dzisiaj zawiązuje mi żona. Ja zwyczajnie tego nie umiem. – Zdejmuję krawat i uśmiecham się do pannicy, ale ta nie odwzajemnia serdeczności. – Potrafię nim za to inne rzeczy.
Sprawnym ruchem łączę delikatne nadgarstki dziewczyny i owijam krawatem. Podobno istnieje ponad sto tysięcy sposobów na zawiązywanie tego gustownego dodatku, a każdy z nich piękny. Mojemu węzłowi także nie można odmówić uroku. Nie dość, że doskonale splątuje rączki, to jeszcze wystaje spomiędzy nich wcale niekrótki ogon, za który mocno chwytam. Domańska zerka ukradkiem w kierunku drzwi, ale nikt jej już nie pomoże. Prowadzona przeze mnie, okrąża biurko na chwiejnych nogach. Gdy jest już obok mnie, obracam ją tyłem, ciągnę w swoją stronę i usadzam na kolanach.
Nie tylko ona jest podniecona. Moje prącie od dłuższego czasu walczy o wolność z tkaniną spodni, co podopieczna z pewnością wyczuwa. Wykorzystuję jej bezbronność i szybkim ruchem odsuwam stanik do góry. Czerpię z życiodajnej energii damskich cycków, ważąc je w dłoniach i tarmosząc niczym nastolatek. To bodaj mój szósty biuścik w tym roku akademickim, nie sposób zliczyć, który w ogóle, a za każdym razem odkrywam w ich anatomii coś niezwykłego. Nie chodzi tylko o miękkość i własne doznania, ale też o ukrytą gdzieś pod powierzchnią delikatnej skóry mapę dotyku i oryginalnych nań reakcji. Przecież taka była harda pani Klara podczas seminariów, a teraz tak cudownie zmiękła przed obliczem prawdy. Jedynie otoczony moimi palcami sutek pozostał twardy. Ani przez chwilę nie wątpiłem, że się jej podoba.
– Aua, proszę tak nie robić!
Już się bałem, że zapomniała języka w gębie.
Może by tak zrobić z niego użytek?
Ściągam z siebie paniusię i sprowadzam na kolana. Eleganckim oksfordem staję na ogonku krawata, nie pozwalając jej się podnieść, a następnie poprawiam krzesło tak, by jedna z przednich nóżek znajdowała się między rękami Domańskiej. Kiedy usadawiam się na krześle, dziewczę ucieka głową od mojego krocza na tyle, ile pozwala jej długość ramion. W rezultacie trafia pod biurko.
Wypuszczam na wolność mojego żylastego potwora. Oczy skulonej damulki wypełnia trwoga.
– Proszę mi pokazać, co pani potrafi.
– Profesorze, zrozumiałam już swój błąd, naprawdę nie trzeba…
– To ja osądzę, kiedy pani zrozumiała. A teraz proszę.
– Co mam zrobić?
– Włożyć go do ust.
Na miłość boską! Może jeszcze przygotować jej instruktaż?
– Proszę dać mi chwilkę. – Dziewczyna odwleka nieuniknione, jak tylko potrafi, ale w końcu przylega do penisa.
Unosi wzrok. Jej oczy mówią, że jestem podłą świnią, ale komplement nie pada na głos, bo ustami otacza już mój kapelusik. Przesuwa wargami o kilka milimetrów wzdłuż członka, z rzadka pieszcząc go językiem. Nie podoba mi się, że symuluje zaangażowanie.
– Ma pani cudowne, wrażliwe usta. Proszę nie skąpić mi czułości. – W moim głosie ukryta jest swoista groźba, która zmusza ją do przekroczenia kolejnych barier.
Jest lepiej, ale gdy w pieszczoty ponownie wkrada się rutyna, obejmuję jej główkę od tyłu i dopycham głębiej. Krztusi się, więc daję jej chwilę odpoczynku. Tyle dobrego, że zmotywowało ją to do wzmożonego wysiłku, bo obciąga coraz większą powierzchnię prącia. Znajdująca się za głową ręka pełni już tylko funkcję symboliczną.
Puk, puk, puk.
Ktoś odczekuje kilka sekund, po czym chwyta za klamkę. Blondyneczka ma spanikowane oczy i chciałaby się cofnąć, ale nie pozwalam na to.
– Dzień dobry, profesorze! – wita się Kucharska, jedna z najstarszych sprzątaczek w instytucie.
Już po osiemnastej! Może i Domańska powinna popracować nad lodzikiem, ale nie słyszałem przez nią dzwonów! I co teraz?
– Pani Hanusiu…
– Och, chyba ma pan gościa. – Sprzątaczka zauważyła przewieszoną przez krzesło torebkę.
No to wpakowaliśmy się w niezłą kabałę.
– Studentka wróci dopiero za pewien czas, bo ma coś ważnego do zrobienia. – Spuszczam głowę ku Domańskiej i mierzwię jej staranne uczesanie. Mam do tego prawo, w końcu i tak zrobiła tę fryzurę wyłącznie dla mnie.
– Będę cichutko – zapewnia sprzątaczka.
– Proszę kontynuować. – Tak Hanusia, jak i Domańska biorą się do roboty.
Doskonale znam plan pracy sprzątaczki. Wpierw umyje skrawek podłogi przed wejściem, potem zetrze kurz z mebli i parapetu, by na końcu opróżnić znajdujący się za moimi plecami śmietnik. Dyskretnie przysuwam się z krzesłem do biurka, zamykając studentkę w nieciekawej ciasnocie. Następnie zdejmuję marynarkę i przerzucam ją przez krzesło. Jest dostatecznie długa, by zasłonić Domańską od dołu. Rychło w czas, bo kiedy Kucharska staje przy biurku, mam już rozłożoną na kolanach wielkoformatową gazetę.
– Myśli profesor, że odnajdą tego całego węża?
– Sądzę, że w ciągu kilku godzin. – Uśmiecham się. Dzięki pani Klarze jestem coraz bardziej odprężony.
– Nie do uwierzenia. – Kręci głową. – Ojejku, to chyba pana krawat…
Kolejne wydarzenia dzieją się kaskadowo. Hanusia ciągnie za krawat, nabijając Domańską na penisa tak głęboko, że ta wydaje z siebie gardłowy odgłos i desperacko ciągnie do siebie dłonie. W rezultacie sprzątaczka wznosi alarm, że „coś tam jest”, a mi natychmiast robi się gorąco. Oczyma wyobraźni widzę nadchodzącą katastrofę.
– Zostawić! – Zagłuszam Domańską nienaturalnym barytonem. Zaraz szóstka z przodu, a ja dopiero odkrywam wokalny talent. – Noga mi się zaplątała…
– Coś takiego… – Starsza kobieta ponownie kręci głową, ale ani myśli kwestionować moją słabą wymówkę. – Przepraszam najmocniej.
Macham ręką i czym prędzej zmieniam temat. Z Hanusią wymieniamy jeszcze kilka uprzejmości, potem ta zagląda do pustego kosza na śmieci, żegna się i opuszcza gabinet.
Z ulgą wypuszczam powietrze. Pewnie tak czuł się przed dwiema godzinami Krasicki. Tymczasem Domańska wciąż oblizuje nieśmiało mój narząd. Powinienem dać jej od siebie coś więcej. Na powrót zakładam marynarkę, po czym owijam wokół dłoni ogonek krawata i ciągnę do tyłu. W gardle studentki staje zdecydowana większość mojego członka, który skutecznie blokuje jej drogi oddechowe. Blondynka protestuje dźwiękami parajęzykowymi, ale nie zważam na to, bo sam wiem lepiej, co dla niej dobre.
Zaciskam jej skrzydełka nosa.
Dobra wiadomość jest taka, że wąż się odnalazł. Zła, że to boa dusiciel.
Jestem pewien, że gdyby nie szkiełka okularów, oczy studentki niechybnie wyskoczyłyby z orbit.
Uważnie obserwuję jej twarz. Proszę się nie martwić, będę liczył do piętnastu: jeden, jeden i pół, jeden i trzy czwarte… Zaczyna do niej docierać, że jest w niebezpieczeństwie. Ugryzie mnie? Oczywiście, że nie. Szarpie tylko dłońmi, ale to na nic, bo jestem od niej silniejszy.
Siedem i pół, siedem i trzy czwarte, osiem… Ze zrezygnowanych oczu powoli uchodzi życie.
Wystarczy.
Puszczam Domańską, a ta zwija się jak harmonijka pod moimi stopami, łapczywie nabierając powietrza. Powinna być wściekła, ale z jej buźki wyczytuję wdzięczność, bo w chwili takiej jak ta, nie ma większej wartości niż odrobina tlenu.
Podnoszę się z miejsca i kieruję w stronę drzwi. Czuję lekki dreszczyk, że ktoś może wejść, ale doskonale wiem, że dopadnę do klamki, zanim osoba po drugiej stronie odczeka kilka sekund po pukaniu. Przekręcam kluczyk.
– Widzi pani… zazdrość o członek to nie tylko negatywny afekt względem jego posiadacza, lecz także zamiłowanie, swoista fiksacja na sam narząd. Niekiedy tak silna, że przeskakuje w hierarchii pierwotny instynkt przetrwania.
Nie doczekuję się odpowiedzi. Wymęczona Domańska wydostała ręce spod krzesła i powoli podnosi się z klęczek. Dopadam do niej od tyłu i przeciągam krawat między jej nogami. Piękna wypinka! Opada głową na świeżo umyte deski i coś tam się szamocze, ale kiedy staję na krawacie, jej wysiłki ustają. Pochylam się nad nią. Podwijam spódnicę i odchylam materiał majtek. Trafiło mi się bawidełko nie lada, oj trafiło!
Przykładam penisa do jej różowiutkiego wnętrza.
– Proszę, nie!
Biorę ją w posiadanie, wdzierając się centymetr po centymetrze.
– Kto by pomyślał! Wcale nie jest pani pierwszej ciasności.
– Wystarczy…
Kiedy docieram do końca, Klara akceptuje swój los. Nie walczy już, przestaje udawać.
– Wszystkie jesteście takie same. W swym cwaniactwie sprowadzacie się do roli towaru w handlu wymiennym, by później, leżąc upodlone z głowami na ziemi i prąciem rozpychającym wasze rozkoszne kanaliki, zbieracie okruchy godności, że niby nie chcecie, że nie o to chodziło!
Łapię równy rytm i stukam ją w najlepsze. Puszczam oko do kumpli ze ściany. Dziewczynka zaczyna mnie wspierać cichymi, mechanicznymi jękami. Nagradzam ją szybkim razem na dupę. Będzie po tym ładny ślad. Swoista pieczątka jakości profesora Grzelczaka.
Mój czas zbliża się ku końcowi. Jeszcze tylko raz, drugi i wyciągam penisa. Och, jak dobrze…
Po wszystkim wycieram chustą ejakulat z jej pleców. Rozwiązuję ręce. Siadam za biurkiem i kątem oka widzę, że Domańska doprowadza się do porządku. Poprawia wdzianko, grzebie w torebce. Wykonuję kilka kliknięć myszą i wstawiam jej najwyższy stopień.
Co mam zrobić? – pyta.
Jak to co? Może iść.
Włożyć go do ust – pada odpowiedź.
Co, u licha? Nic takiego nie powiedziałem!
Włożyć go do ust – mówi ponownie mój głos.
Unoszę głowę. Domańska patrzy na mnie z poważną miną. W ręce trzyma telefon.
Wcale nie jest pani pierwszej ciasności.
– Piękna dykcja, profesorze. Kulturka.
Pędzi do drzwi, nim udaje mi się pozbierać myśli.
Trzask.
Drogi Czytelniku! Przeczytałeś do końca? Pozostaw po sobie komentarz. To najlepsza nagroda dla twórcy.