Cześć!
Postanowiłem premierowo podzielić się z Wami fragmentem swojej kulawej twórczości Będzie mi miło jeśli poświęcicie odrobinę swojego cennego czasu na rzucenie okiem w jej kierunku Lubię sobie czasem pogryzmolić, ale nigdy nie podejmowałem wątków erotycznych. Pojawiły się zupełnie niedawno. Poniższe opowiadanie jest fragmentem większej całości, ale jest to jedyny fragment, który tematycznie kwalifikuje się do publikacji na tym forum. Na potrzeby tej publikacji został naprędce, pocięty, 'przemontowany' i w kilku miejscach zmieniony. Bez szczegółowego sprawdzania. Zwykle robi to za mnie koleżanka, ale wyjątkowo, wolałem oszczędzić jej czas Jeżeli zatem znajdziecie gdzieś jakiś szczeniacki błąd, albo traficie na źle postawiony przecinek - wybaczcie
Dwa słowa wprowadzenia. Poniższy fragment, to opowiadanie, które mój bohater przedstawia swojej wieloletniej przyjaciółce. Jest to fantazja na jej temat, którą snuł przed laty. Taki spontaniczny ekshibicjonizm w ramach siostrzano-braterskiej przyjaźni pozbawionej wyraźnych przejawów erotycznego zainteresowania Oryginalnie ma formę listu i postanowiłem coś z niej zachować. Mam nadzieję, że da się to czytać Życzę miłej lektury!
.................
Droga T.
Obrazy tamtej wrześniowej nocy nie opuszczają mnie. Nie wiem, czy bardziej dlatego, że usilnie próbuję wyprzeć je z pamięci, czy bardziej z powodu tego, że pamiętać o nich po ludzku chcę. Do tamtego czasu całą paczką odwiedzaliśmy to miejsce co roku. Atmosfera liżącego swoje rany, zdeprawowanego przez letników leśnego obozowiska, była tym co koiło nasze poranione gorącymi miesiącami dusze. Podskórnie czuliśmy, że to miejsce rozumie nas, a my aspirowaliśmy do roli tych, którzy rozumieją je. To zawsze był czas prawdziwego odpoczynku. Zostawialiśmy w domach nasze rodziny, wszystkie problemy i meldowaliśmy się w tym niepospolitym miejscu. Pierwszy chłód jesiennych nocy, pustkę i ciemność wokół traktowaliśmy jak azyl dla niespełnionych artystów - na co dzień zajmujących się cudzymi sprawami. Może i mieliśmy z nich godziwy grosz, ale poczucie prawdziwego życia, wypuszczanego z rąk za cenę stabilności, nosił w sobie każdy z nas. Mimo, że natura zaprojektowała tą przestrzeń bez mankamentów, to znalazł się przed laty jakiś nadgorliwy planista próbujący ułatwić życie obozowiczom. Tak powstało brudne serce kempingu - niewielki, niezwykle prosty w formie budyneczek. O ile zamontowane w nim toaleta i umywalka trwały wtedy jeszcze na miejscach i próbowały spełniać swoje funkcję, to po natrysku pozostało już tylko wspomnienie – kilka niestrudzenie kapiących rurek i rdzaw zacieki na ścianach i posadzce.. Bardzo możliwe, że swego czasu pojawił się umysł na tyle roztropny, że zdemontował prysznic, słusznie uważając, że próba wyjścia z tego miejsca czystszym niż się weszło, jest trudem daremnym. Tak czy inaczej budynek 'toalety' – przez nas nazywany żartobliwie cytadelą – był w takim miejscu niezwykle przydatny. Co prawda obsługę załatwiania najbardziej osobistych potrzeb – o ile nie padał rzęsisty deszcz - zapewniał 'lasek' po drugiej stronie szosy, a wodę do gotowania mogliśmy czerpać z pobliskiego strumienia, o tyle cytadela posiadała jedną niekwestionowaną zaletę. Dzięki niej nie musieliśmy silić się na udawanie, jak to bardzo cieszy nas pełne obcowanie z naturą w oderwaniu od wszelkich bałamutnych miejskich wygód. Chodzi oczywiście o prąd elektryczny.
Jak zazwyczaj wyglądał ten wspólny czas, nie muszę Ci przypominać – tak samo jak dobrze wiesz, do czego chcę wrócić. Dlaczego? Nie daje mi to spokoju - choć dla własnego ukojenia liczę, że Ty sypiasz jednak dobrze. Potrzeba opowiedzenia Ci o tym co ja wtedy czułem jest silniejsza niż wstyd, który obezwładnił mnie kiedy zamknąłem za sobą drzwi. Po tych kilku minutach obłędu skrępował mnie i nie pozwala się podnieść aż do teraz. Ty nigdy w rozmowach nie wracałaś do tego co się wydarzyło. Mimo, że widzieliśmy się od tamtej chwili wiele razy.
Nie uwierzę, że nie pozostawiło to w Tobie żadnego śladu.
Chcę mieć nadzieję, że te wspomnienia nie zatruwają Twoich myśli.
Mnie poczucie winy nie opuszcza.
Z drugiej strony tych kilka chwil było dla mnie najlepszym, co mnie w życiu spotkało. I najzwyczajniej nie chcę tego żałować. Dlatego pragnę wiedzieć, nawet teraz po latach, co wtedy czułaś.
Kiedy ostatniej nocy siedzieliśmy grzejąc się przy ognisku i osuszaliśmy ostatnie zapasy piwa, to właśnie Ty poszłaś do namiotu po karty i zaproponowałaś tą szczeniacką rozrywkę. Do dzisiaj tłumaczę sobie, że już wtedy wiedziałaś co się stanie.
„Prawda czy wyzwanie” - zabawa, która za studenckich czasów cieszyła się dużym uznaniem w niektórych kręgach, w tamtym momencie mogłaby się wydawać już nieco ryzykowna. Koleżanki stanęły w miękkiej opozycji i krzywiąc się postulowały, za mniej obciążającym sumienie zagospodarowaniem czasu. Były już zajęte i poważne - Ty zresztą też. Na całą męską reprezentację w domu czekały żony. Jednak panowie, z marszu byli gotowi podjąć rękawicę. Zadecydowało głosowanie, a tym, który ostatni podniósł rękę dociążając szalę, byłem ja.
Gra toczyła się, wbrew oczekiwaniom, bez większych emocji. Karty znikały ze stosu - emocje nie rosły. Dojrzałość zdecydowanie brała górę, a opowiadane historie i udawane zaloty nie robiły już na nikim takiego wrażenia, jak dawniej. Oczywiście nadal podniecały, ale widać uzdy, które sami sobie nałożyliśmy, skutecznie stawiały granice.
Po krótkim czasie pozostałe dziewczyny rozeszły się do namiotów wymawiając się wczesnym powrotem do domu. Zostało nas trzech i Ty. Wtedy wstąpiłaś na mównicę:
- W takim razie teraz coś dla prawdziwych smakoszy. - Rzuciłaś zarządzając dalszą rozgrywkę, ale według nowych zasad.
Uznałaś, że dużo lepszym pomysłem będzie samodzielne wyznaczanie wyzwań, a my zgodziliśmy się – oczywiście, że tak. Zachęceni lekkim rauszem, bez wątpienia liczyliśmy, że płomienie ogniska nie będą już jedynymi źródłami gorąca. Jednak zabawa nadal toczyła się nadspodziewanie niewinnie. W końcu jeden z nas – nie wiem czy chcąc zakończyć grę, czy licząc na coś więcej rzucił:
- Bzyknij wszystkich facetów których widzisz.
Na chwilę zapadła cisza, ale szybko opanowałaś sytuację.
- Nie widzę ani jednego – roześmiałaś się rozglądając wokół – same myszki.
- No to szach i mat koleżanko. Idziemy spać.
Wtedy odstawiłaś po męsku piwo, wstałaś i rzuciłaś – oczywiście w swoim stylu.
- Ok. Jestem gotowa zawęzić kryteria.
- I co? Łapie się któryś z nas?
Na ten żart odpowiedziałaś szybko, bez widocznych emocji.
- Mogę je zawęzić do absolutnego minimum. Załapałyby się nawet te dwie piczki, które już pewnie wycierają palce w śpiwory.
Zapadła cisza. Twoja powaga – jeśli ją udawałaś, to bezbłędnie - wybiła nas ze spokojnych i ustalonych przez lata orbit. Stałaś spoglądając na nas po kolei – pamiętam kiedy Twój wzrok spoczął na mnie...
- Chcecie, czy nie? - zapytałaś dużo bardziej zdecydowanie. - Mam wam dać dupy, czy się wygłupiamy?
Po szybkiej rewizji własnego zakłopotania, któryś z nas rzucił z wyraźnie udawaną pewnością:
- To zdejmuj co tam masz i...
- Zaraz, zaraz! - Przerwałaś mu. - W żądaniu nie było mowy o machaniu wam cyckami przed nosem, tylko o pieprzeniu. Podejmuję wyzwanie, ale mam swoje warunki i spełnicie je, albo uznam się za zwyciężczynię.
Pamiętasz jak wtedy zamilkliśmy i tylko wpatrywaliśmy się w Ciebie?
- Jeden – zaczęłaś – nie robimy tego tutaj. Nie wystawiam dupy na widoku.
Nikt nie wyraził sprzeciwu.
- Dwa. - Kontynuowałaś. - Nie wszyscy naraz. Nie mam zamiaru obsługiwać was wszystkimi dostępnymi drogami.
Nie podniósł się żaden głos..
- I trzy. Nie chcę oglądać waszych szpetnych mord. – Tutaj roześmiała, się a my spróbowaliśmy zareagować podobnie, ale na żadne słowo nie zdobyliśmy się. – Ma być cicho i dyskretnie. Tak żebym nie musiała się stresować i zastanawiać, który mnie w danej chwili posuwa. Mam słabe serduszko i muszę je oszczędzać.
Po tych słowach zdjęłaś z szyi swoją chustę w kolorowe motyle i ruszyłaś swobodnym krokiem w stronę cytadeli.
Budynek znajdował się jakieś dziesięć metrów od paleniska. Otwarłaś drzwi, zapaliłaś światło i wstępując na stopień weszłaś do środka. Zamknęłaś drzwi. Nie rzuciłaś w naszą stronę pół spojrzenia.
Zerkaliśmy po sobie, aż w końcu buchnęliśmy śmiechem. Szybko ochłonęliśmy. Rozweseliło nas, że tak łatwo daliśmy się wkręcić w głupi żart – zupełnie zresztą w Twoim stylu. Po chwili usłyszeliśmy szum spłuczki i zgrzyt przedpotopowej baterii umywalki. Rzucając złośliwe komentarze między sobą, uspokoiliśmy się. Choć daję głowę, że każdy w głębi żałował, że to był tylko żart.
Tymczasem drzwi cytadeli otwarły się.
Otwarły się i tyle. Ciepłe światło nadwyrężonej słabej żarówki migotało zawzięcie, ale ze środka nie wydobywał się żaden dźwięk. Chwilę siedzieliśmy śmiejąc się jeszcze i szepcząc pod nosem durne żarty.
W końcu ciszę przełamał twój głos dobiegający z otwartych na oścież drzwi:
- No panowie, który pierwszy? Gramy dalej, czy zwijamy grę i idziemy spać?
Słyszałaś wtedy nasz głośny śmiech?
- Już idę, tylko schowaj to wiadro z pomyjami! - Odparł rozbawiony R.
- Wiadro z pomyjami, to dźwiga twój kark przygłupie! - Dobiegło z toalety, a po chwili dodałaś głosem pełnym irytacji: - No dalej? Startujecie, czy nie? Za trzydzieści sekund zamknie się okno pogodowe i polecicie co najwyżej pod namiot.
Zakłopotanie wróciło błyskawicznie. W końcu R. nadal zapewne wietrząc podstęp, wstał i rzucił żartobliwie: „no to ok - odsłaniamy karty! Idę dostać mokrą ścierą po pysku”. I poszedł. Kiedy przekroczył próg i rozejrzał się ujrzeliśmy, jak jego obraz pewnego siebie gościa rozsypał się w oczach - niczym rzeźba z piasku po uderzeniu cyklonu... Odwrócił się w naszą stronę, a na jego twarzy malowało się niemożliwe do opisania zdumienie. Po dowcipnym uśmieszku sprzed kilku chwil nie było śladu. Siedząc przy ogniu nie do końca wiedzieliśmy, co tak na prawdę się w tej chwili dzieje. Z zapatrzenia wyrwał nas Twój głos dobiegający ze środka.
- Zamknij drzwi do cholery, bo mnie przewieje!
Posłusznie, jak zahipnotyzowany spełnił polecenie, a my, obserwując z dystansu całą sytuację zastygliśmy w czymś co przypominało przerażenie. O czym myślał kolega siedzący obok, tego nie wiem. Nie odzywaliśmy się. Po krótkiej chwili dobiegł nas ze środka Twój głos, ale był na tyle ściszony, że przez zamknięte drzwi nie dało się zrozumieć słów. Tuż po nich przeszył nas na wskroś dźwięk energicznie rozpinanego paska, szelest ubrań, a zaraz po nim ciche szuranie podeszw i pojedyncze, coraz częstsze, rwane oddechy. Wszystko na granicy słyszalności. To się działo naprawdę? Albo wkręcają nas oboje, albo właśnie bierzemy udział w najdziwniejszym wydarzeniu w naszym dotychczasowym życiu. Razem z G. siedzieliśmy w milczeniu starając się opanować własne myśli.. Po chwili ponowny brzęk sprzączki zasygnalizował, że już po wszystkim. Siedzieliśmy jak w kolejce do lekarza. Spięci jak dziecko przed szczepieniem. W końcu drzwi otwarły się i R. wyszedł podciągając zamek w spodniach. Był czerwony jak burak. Rzucił na nas tylko błędne spojrzenie, osiadł ciężko na zajmowanym wcześniej miejscu i sięgnął po świeże piwo. Nie odezwał się do nas ani słowem.
Mi szumiało w uszach i serce biło jak przed egzekucją. Wreszcie z cytadeli kolejny raz dobiegło wołanie:
- Zimno! Który następny?!
Miałem się ruszyć, ale G. uprzedził mnie i raźnym krokiem pomknął w stronę migoczącego światła. Wszedł i zamknął drzwi. Po kolejnym, niezrozumiałym z zewnątrz monologu, ze środka dobiegły mnie kolejne odgłosy. Bardziej jednoznaczne i intensywne, ale wciąż relatywnie ciche i dla nieświadomego odbiorcy niemożliwe do odróżnienia wśród nocnej orkiestry natury. Tym razem trwało to znacznie krócej. Drzwi otwarły się. Kolega wyszedł i wrócił do ogniska już po drodze odpalając papierosa. Milczał. Jak w transie podniosłem się i po chwili, zupełnie oszołomiony przekroczyłem próg cytadeli. Zamknąłem za sobą drzwi, odwróciłem się i...
Siedzieliśmy w milczeniu wpatrując się w ogień. Czekaliśmy. Jak myszy wsłuchiwaliśmy się w dźwięki dochodzące cytadeli – szelest papieru i szum spłukiwanej wody. Po jakimś czasie wyszłaś jak gdyby nic się nie stało. Jakbyś co najwyżej zniknęła na moment, żeby poprawić makijaż. Szłaś w naszą stronę zupełnie naturalnym krokiem, swobodnie zawiązując chustkę na szyi. Wróciłaś do stolika, zajęłaś swoje wcześniejsze miejsce i nie patrząc nawet na nas sięgnęłaś po swoją napoczętą butelkę rzucając w naszą stronę:
- Szach i mat koledzy! To jak? W co gramy następnym razem?
Postanowiłem premierowo podzielić się z Wami fragmentem swojej kulawej twórczości Będzie mi miło jeśli poświęcicie odrobinę swojego cennego czasu na rzucenie okiem w jej kierunku Lubię sobie czasem pogryzmolić, ale nigdy nie podejmowałem wątków erotycznych. Pojawiły się zupełnie niedawno. Poniższe opowiadanie jest fragmentem większej całości, ale jest to jedyny fragment, który tematycznie kwalifikuje się do publikacji na tym forum. Na potrzeby tej publikacji został naprędce, pocięty, 'przemontowany' i w kilku miejscach zmieniony. Bez szczegółowego sprawdzania. Zwykle robi to za mnie koleżanka, ale wyjątkowo, wolałem oszczędzić jej czas Jeżeli zatem znajdziecie gdzieś jakiś szczeniacki błąd, albo traficie na źle postawiony przecinek - wybaczcie
Dwa słowa wprowadzenia. Poniższy fragment, to opowiadanie, które mój bohater przedstawia swojej wieloletniej przyjaciółce. Jest to fantazja na jej temat, którą snuł przed laty. Taki spontaniczny ekshibicjonizm w ramach siostrzano-braterskiej przyjaźni pozbawionej wyraźnych przejawów erotycznego zainteresowania Oryginalnie ma formę listu i postanowiłem coś z niej zachować. Mam nadzieję, że da się to czytać Życzę miłej lektury!
.................
Droga T.
Obrazy tamtej wrześniowej nocy nie opuszczają mnie. Nie wiem, czy bardziej dlatego, że usilnie próbuję wyprzeć je z pamięci, czy bardziej z powodu tego, że pamiętać o nich po ludzku chcę. Do tamtego czasu całą paczką odwiedzaliśmy to miejsce co roku. Atmosfera liżącego swoje rany, zdeprawowanego przez letników leśnego obozowiska, była tym co koiło nasze poranione gorącymi miesiącami dusze. Podskórnie czuliśmy, że to miejsce rozumie nas, a my aspirowaliśmy do roli tych, którzy rozumieją je. To zawsze był czas prawdziwego odpoczynku. Zostawialiśmy w domach nasze rodziny, wszystkie problemy i meldowaliśmy się w tym niepospolitym miejscu. Pierwszy chłód jesiennych nocy, pustkę i ciemność wokół traktowaliśmy jak azyl dla niespełnionych artystów - na co dzień zajmujących się cudzymi sprawami. Może i mieliśmy z nich godziwy grosz, ale poczucie prawdziwego życia, wypuszczanego z rąk za cenę stabilności, nosił w sobie każdy z nas. Mimo, że natura zaprojektowała tą przestrzeń bez mankamentów, to znalazł się przed laty jakiś nadgorliwy planista próbujący ułatwić życie obozowiczom. Tak powstało brudne serce kempingu - niewielki, niezwykle prosty w formie budyneczek. O ile zamontowane w nim toaleta i umywalka trwały wtedy jeszcze na miejscach i próbowały spełniać swoje funkcję, to po natrysku pozostało już tylko wspomnienie – kilka niestrudzenie kapiących rurek i rdzaw zacieki na ścianach i posadzce.. Bardzo możliwe, że swego czasu pojawił się umysł na tyle roztropny, że zdemontował prysznic, słusznie uważając, że próba wyjścia z tego miejsca czystszym niż się weszło, jest trudem daremnym. Tak czy inaczej budynek 'toalety' – przez nas nazywany żartobliwie cytadelą – był w takim miejscu niezwykle przydatny. Co prawda obsługę załatwiania najbardziej osobistych potrzeb – o ile nie padał rzęsisty deszcz - zapewniał 'lasek' po drugiej stronie szosy, a wodę do gotowania mogliśmy czerpać z pobliskiego strumienia, o tyle cytadela posiadała jedną niekwestionowaną zaletę. Dzięki niej nie musieliśmy silić się na udawanie, jak to bardzo cieszy nas pełne obcowanie z naturą w oderwaniu od wszelkich bałamutnych miejskich wygód. Chodzi oczywiście o prąd elektryczny.
Jak zazwyczaj wyglądał ten wspólny czas, nie muszę Ci przypominać – tak samo jak dobrze wiesz, do czego chcę wrócić. Dlaczego? Nie daje mi to spokoju - choć dla własnego ukojenia liczę, że Ty sypiasz jednak dobrze. Potrzeba opowiedzenia Ci o tym co ja wtedy czułem jest silniejsza niż wstyd, który obezwładnił mnie kiedy zamknąłem za sobą drzwi. Po tych kilku minutach obłędu skrępował mnie i nie pozwala się podnieść aż do teraz. Ty nigdy w rozmowach nie wracałaś do tego co się wydarzyło. Mimo, że widzieliśmy się od tamtej chwili wiele razy.
Nie uwierzę, że nie pozostawiło to w Tobie żadnego śladu.
Chcę mieć nadzieję, że te wspomnienia nie zatruwają Twoich myśli.
Mnie poczucie winy nie opuszcza.
Z drugiej strony tych kilka chwil było dla mnie najlepszym, co mnie w życiu spotkało. I najzwyczajniej nie chcę tego żałować. Dlatego pragnę wiedzieć, nawet teraz po latach, co wtedy czułaś.
Kiedy ostatniej nocy siedzieliśmy grzejąc się przy ognisku i osuszaliśmy ostatnie zapasy piwa, to właśnie Ty poszłaś do namiotu po karty i zaproponowałaś tą szczeniacką rozrywkę. Do dzisiaj tłumaczę sobie, że już wtedy wiedziałaś co się stanie.
„Prawda czy wyzwanie” - zabawa, która za studenckich czasów cieszyła się dużym uznaniem w niektórych kręgach, w tamtym momencie mogłaby się wydawać już nieco ryzykowna. Koleżanki stanęły w miękkiej opozycji i krzywiąc się postulowały, za mniej obciążającym sumienie zagospodarowaniem czasu. Były już zajęte i poważne - Ty zresztą też. Na całą męską reprezentację w domu czekały żony. Jednak panowie, z marszu byli gotowi podjąć rękawicę. Zadecydowało głosowanie, a tym, który ostatni podniósł rękę dociążając szalę, byłem ja.
Gra toczyła się, wbrew oczekiwaniom, bez większych emocji. Karty znikały ze stosu - emocje nie rosły. Dojrzałość zdecydowanie brała górę, a opowiadane historie i udawane zaloty nie robiły już na nikim takiego wrażenia, jak dawniej. Oczywiście nadal podniecały, ale widać uzdy, które sami sobie nałożyliśmy, skutecznie stawiały granice.
Po krótkim czasie pozostałe dziewczyny rozeszły się do namiotów wymawiając się wczesnym powrotem do domu. Zostało nas trzech i Ty. Wtedy wstąpiłaś na mównicę:
- W takim razie teraz coś dla prawdziwych smakoszy. - Rzuciłaś zarządzając dalszą rozgrywkę, ale według nowych zasad.
Uznałaś, że dużo lepszym pomysłem będzie samodzielne wyznaczanie wyzwań, a my zgodziliśmy się – oczywiście, że tak. Zachęceni lekkim rauszem, bez wątpienia liczyliśmy, że płomienie ogniska nie będą już jedynymi źródłami gorąca. Jednak zabawa nadal toczyła się nadspodziewanie niewinnie. W końcu jeden z nas – nie wiem czy chcąc zakończyć grę, czy licząc na coś więcej rzucił:
- Bzyknij wszystkich facetów których widzisz.
Na chwilę zapadła cisza, ale szybko opanowałaś sytuację.
- Nie widzę ani jednego – roześmiałaś się rozglądając wokół – same myszki.
- No to szach i mat koleżanko. Idziemy spać.
Wtedy odstawiłaś po męsku piwo, wstałaś i rzuciłaś – oczywiście w swoim stylu.
- Ok. Jestem gotowa zawęzić kryteria.
- I co? Łapie się któryś z nas?
Na ten żart odpowiedziałaś szybko, bez widocznych emocji.
- Mogę je zawęzić do absolutnego minimum. Załapałyby się nawet te dwie piczki, które już pewnie wycierają palce w śpiwory.
Zapadła cisza. Twoja powaga – jeśli ją udawałaś, to bezbłędnie - wybiła nas ze spokojnych i ustalonych przez lata orbit. Stałaś spoglądając na nas po kolei – pamiętam kiedy Twój wzrok spoczął na mnie...
- Chcecie, czy nie? - zapytałaś dużo bardziej zdecydowanie. - Mam wam dać dupy, czy się wygłupiamy?
Po szybkiej rewizji własnego zakłopotania, któryś z nas rzucił z wyraźnie udawaną pewnością:
- To zdejmuj co tam masz i...
- Zaraz, zaraz! - Przerwałaś mu. - W żądaniu nie było mowy o machaniu wam cyckami przed nosem, tylko o pieprzeniu. Podejmuję wyzwanie, ale mam swoje warunki i spełnicie je, albo uznam się za zwyciężczynię.
Pamiętasz jak wtedy zamilkliśmy i tylko wpatrywaliśmy się w Ciebie?
- Jeden – zaczęłaś – nie robimy tego tutaj. Nie wystawiam dupy na widoku.
Nikt nie wyraził sprzeciwu.
- Dwa. - Kontynuowałaś. - Nie wszyscy naraz. Nie mam zamiaru obsługiwać was wszystkimi dostępnymi drogami.
Nie podniósł się żaden głos..
- I trzy. Nie chcę oglądać waszych szpetnych mord. – Tutaj roześmiała, się a my spróbowaliśmy zareagować podobnie, ale na żadne słowo nie zdobyliśmy się. – Ma być cicho i dyskretnie. Tak żebym nie musiała się stresować i zastanawiać, który mnie w danej chwili posuwa. Mam słabe serduszko i muszę je oszczędzać.
Po tych słowach zdjęłaś z szyi swoją chustę w kolorowe motyle i ruszyłaś swobodnym krokiem w stronę cytadeli.
Budynek znajdował się jakieś dziesięć metrów od paleniska. Otwarłaś drzwi, zapaliłaś światło i wstępując na stopień weszłaś do środka. Zamknęłaś drzwi. Nie rzuciłaś w naszą stronę pół spojrzenia.
Zerkaliśmy po sobie, aż w końcu buchnęliśmy śmiechem. Szybko ochłonęliśmy. Rozweseliło nas, że tak łatwo daliśmy się wkręcić w głupi żart – zupełnie zresztą w Twoim stylu. Po chwili usłyszeliśmy szum spłuczki i zgrzyt przedpotopowej baterii umywalki. Rzucając złośliwe komentarze między sobą, uspokoiliśmy się. Choć daję głowę, że każdy w głębi żałował, że to był tylko żart.
Tymczasem drzwi cytadeli otwarły się.
Otwarły się i tyle. Ciepłe światło nadwyrężonej słabej żarówki migotało zawzięcie, ale ze środka nie wydobywał się żaden dźwięk. Chwilę siedzieliśmy śmiejąc się jeszcze i szepcząc pod nosem durne żarty.
W końcu ciszę przełamał twój głos dobiegający z otwartych na oścież drzwi:
- No panowie, który pierwszy? Gramy dalej, czy zwijamy grę i idziemy spać?
Słyszałaś wtedy nasz głośny śmiech?
- Już idę, tylko schowaj to wiadro z pomyjami! - Odparł rozbawiony R.
- Wiadro z pomyjami, to dźwiga twój kark przygłupie! - Dobiegło z toalety, a po chwili dodałaś głosem pełnym irytacji: - No dalej? Startujecie, czy nie? Za trzydzieści sekund zamknie się okno pogodowe i polecicie co najwyżej pod namiot.
Zakłopotanie wróciło błyskawicznie. W końcu R. nadal zapewne wietrząc podstęp, wstał i rzucił żartobliwie: „no to ok - odsłaniamy karty! Idę dostać mokrą ścierą po pysku”. I poszedł. Kiedy przekroczył próg i rozejrzał się ujrzeliśmy, jak jego obraz pewnego siebie gościa rozsypał się w oczach - niczym rzeźba z piasku po uderzeniu cyklonu... Odwrócił się w naszą stronę, a na jego twarzy malowało się niemożliwe do opisania zdumienie. Po dowcipnym uśmieszku sprzed kilku chwil nie było śladu. Siedząc przy ogniu nie do końca wiedzieliśmy, co tak na prawdę się w tej chwili dzieje. Z zapatrzenia wyrwał nas Twój głos dobiegający ze środka.
- Zamknij drzwi do cholery, bo mnie przewieje!
Posłusznie, jak zahipnotyzowany spełnił polecenie, a my, obserwując z dystansu całą sytuację zastygliśmy w czymś co przypominało przerażenie. O czym myślał kolega siedzący obok, tego nie wiem. Nie odzywaliśmy się. Po krótkiej chwili dobiegł nas ze środka Twój głos, ale był na tyle ściszony, że przez zamknięte drzwi nie dało się zrozumieć słów. Tuż po nich przeszył nas na wskroś dźwięk energicznie rozpinanego paska, szelest ubrań, a zaraz po nim ciche szuranie podeszw i pojedyncze, coraz częstsze, rwane oddechy. Wszystko na granicy słyszalności. To się działo naprawdę? Albo wkręcają nas oboje, albo właśnie bierzemy udział w najdziwniejszym wydarzeniu w naszym dotychczasowym życiu. Razem z G. siedzieliśmy w milczeniu starając się opanować własne myśli.. Po chwili ponowny brzęk sprzączki zasygnalizował, że już po wszystkim. Siedzieliśmy jak w kolejce do lekarza. Spięci jak dziecko przed szczepieniem. W końcu drzwi otwarły się i R. wyszedł podciągając zamek w spodniach. Był czerwony jak burak. Rzucił na nas tylko błędne spojrzenie, osiadł ciężko na zajmowanym wcześniej miejscu i sięgnął po świeże piwo. Nie odezwał się do nas ani słowem.
Mi szumiało w uszach i serce biło jak przed egzekucją. Wreszcie z cytadeli kolejny raz dobiegło wołanie:
- Zimno! Który następny?!
Miałem się ruszyć, ale G. uprzedził mnie i raźnym krokiem pomknął w stronę migoczącego światła. Wszedł i zamknął drzwi. Po kolejnym, niezrozumiałym z zewnątrz monologu, ze środka dobiegły mnie kolejne odgłosy. Bardziej jednoznaczne i intensywne, ale wciąż relatywnie ciche i dla nieświadomego odbiorcy niemożliwe do odróżnienia wśród nocnej orkiestry natury. Tym razem trwało to znacznie krócej. Drzwi otwarły się. Kolega wyszedł i wrócił do ogniska już po drodze odpalając papierosa. Milczał. Jak w transie podniosłem się i po chwili, zupełnie oszołomiony przekroczyłem próg cytadeli. Zamknąłem za sobą drzwi, odwróciłem się i...
Widzę Ciebie. Stoisz twarzą do ściany. Ręce masz szeroko rozstawione i pewnie opierasz się pamiętającą czasy głębokiego PRL-u, łuszczącą się olejną lamperię ... Masz lekko, ale stanowczo rozstawione nogi. Podwinięty niedbale sweterek i opuszczone do kolan czarne figi odsłaniają tylko tyle ile jest konieczne, żeby utrzymać się w grze. Luźne spodnie masz niedbale przerzucone przez ramię. Twoje oczy szczelnie przesłania chusta w motyle...
Podchodzę bliżej najdyskretniej jak potrafię. Popadam w coraz głębsze osłupienie. Ten widok... Różowe ślady dłoni na pośladkach i gęste soki wydobywające się leniwie z wnętrza. Ich nadmiar opuszcza niechętnie centrum kobiecości. Część płynie stróżką w dół, wytyczając ścieżkę na gładkiej skórze uda. Większość jednak sączy się powoli ze spokojnego środka, kształtując coraz większe krople. Te, traktowane bezlitosną mocą przyciągania, odrywają się bezwolnie. Przed upadkiem na brudną posadzkę, każdorazowo chroni je Twoja bielizna – rozpięta między kolanami jak pajęcza sieć. Jej podszewka, połyskuje powabnie owocami Twojego podniecenia - bez wątpienia już dużo wcześniej wypuszczonymi z ciepłego gniazda. Pochylam się i wciągam nosem powietrze. Czuję dokładnie to co chciałbym poczuć – ciepły, słodko-kwaśny... Od kiedy pamiętam, ten zapach czynił mnie pokornym wyznawcą kobiecego kultu. Uderza w moją zwierzęcą naturę, jak dźwięk trąb w serce wojownika na polu bitwy.
Wtedy słyszę Twój beznamiętny i cichy głos – nawet w takiej sytuacji potrafisz zachować bezwzględny fason.
- Tylko celuj dobrze. Jak mi poplamisz sweter, albo - nie daj Boże - buty, to zginie cała trójka. Odpowiedzialność będzie zbiorowa. – Po kilku sekundach dodajesz: – nie krępuj się. Możesz złapać za dupę. Skoro pozwalam wam się spuścić w środku, to uwierz, że nie jest dla mnie dużym wyzwaniem czucie waszych łap na pośladkach. Tylko szybko... Chcesz żeby było dobrze? Tryskaj za pięć sekund.
Uwierz mi. Nigdy w życiu nie byłem tak podniecony.
Rozpinam zamek spodni. Jestem twardy niemal do bólu. Wilgotny jak nastolatek, który nigdy nie widział nagiej dziewczyny i nagle wszystkie koleżanki z klasy rozkładają przed nim nogi i krzyczą: „Bierz! To twoje!” Bez żadnego przygotowania wsuwam się do środka. Jest ślisko, ciepło, przyjaźnie. Twoje przepracowane wcześniej wnętrze nie stawia najmniejszego oporu. Już za pierwszym pchnięciem udaje mi się zameldować w najgłębszych delikatnie łaskoczących zakamarkach. Słyszę twój oddech i kolejny raz wciągam łapczywie Twój - na co dzień maskowany bezczelnie przez kwiatowe perfumy – zapach samicy. W decydujących starciach zawsze bierze górę i udowadnia swoje pierwszeństwo nad innymi. Jego intensywność zmusza mnie do całkowitej uległości wobec zwierzęcej natury. Po kilku rozpoznawczych pchnięciach puszczam twoje pośladki wolno. Chwytam mocno Twój prawy nadgarstek i gwałtownie wykręcam całą rękę na plecy. Zaskoczona na moment tracisz równowagę. Twoje kolana uginają się uwalniając mnie na mgnienie oka z gościnnych objęć cipki. Wykorzystuję ten ułamek sekundy i zbieram lewą dłonią wciąż wypływające z Ciebie pozostałości uniesień tych, którzy byli w Tobie wcześniej. Mokrą ręką zasłaniam Ci usta i odchylam całą głowę energicznie do tyłu. Natychmiast zaczynasz łapczywie wciągać powietrze nosem. Chłoniesz z najbliższej odległości zapach swoich kolegów testujących cię przede mną. Wracam do wnętrza i rozpoczynam szaleńczą, tym razem absolutnie pewną pracę. Tej trwającej w rzeczywistości mgnienie oka chwili, towarzyszy twoje bolesne jęknięcie. Gdyby był to protest, to prawdopodobnie nie odniósłby już żadnego skutku. Mokra dłoń bez pytania wdziera się do Twoich ust, jeszcze mocniej Cię krępując. Wciągasz powietrze - tym razem dłużej i łapczywiej. Twój język zaczyna jak w transie błądzić między moimi palcami, śliskimi od cudzego nasienia. Robi to z taką zachłannością, że po chwili, mógłbym z nimi stanąć nad chirurgicznym stołem. W tej grze nie ma już kalkulacji. Jesteś obezwładniona jak przestępca zaskoczony nad ranem we własnej łazience przez oddział specjalny. Jedyne o czym myślę, to jak najszybciej dojść do celu, który z każdym pchnięciem, coraz bardziej zbliża się gorącymi falami. Po chwili czuję jak Twoje zęby zaciskają się na moich palcach. Grota rozpusty, dotychczas miękka i spokojna zamyka się wokół mnie coraz ciaśniej. Zaczyna zdecydowanie pracować. Jej ściany wzdymają się, jakby same zapragnęły wycisnąć ze mnie wszystko. Więcej. Prędzej.
Wtedy napięcie rozpruwa napęczniałą do bólu bańkę pożądania. Bolesne odrętwienie pozbawia mnie kontroli nad ciałem. Beznamiętne filary Twoich nóg – na nich wspierał się dotąd bożek wyzwolonej kobiecości - uginają się i zaczynają drżeć. Mury słabną i kruszą się pod naporem miarowych uderzeń. W ich rytmie gorące fale zaczynają bezceremonialnie zalewać uświęcone wnętrze. Aż po samo sklepienie.
Świątynia runęła. Pod jej ciężarem polegli wszyscy zgromadzeni na ceremonii. Czas stanął w miejscu. Kiedy wznowi bieg odzyskam oddech, niechętnie ale posłusznie uwolnię Cię i opuszczę Twoje gościnne królestwo. Ty zostaniesz tu sama. Będziesz cierpliwie czekać, aż ostatnia łza chwilowego uniesienia wyląduje bezpiecznie na posłaniu z czarnych fig...
Podchodzę bliżej najdyskretniej jak potrafię. Popadam w coraz głębsze osłupienie. Ten widok... Różowe ślady dłoni na pośladkach i gęste soki wydobywające się leniwie z wnętrza. Ich nadmiar opuszcza niechętnie centrum kobiecości. Część płynie stróżką w dół, wytyczając ścieżkę na gładkiej skórze uda. Większość jednak sączy się powoli ze spokojnego środka, kształtując coraz większe krople. Te, traktowane bezlitosną mocą przyciągania, odrywają się bezwolnie. Przed upadkiem na brudną posadzkę, każdorazowo chroni je Twoja bielizna – rozpięta między kolanami jak pajęcza sieć. Jej podszewka, połyskuje powabnie owocami Twojego podniecenia - bez wątpienia już dużo wcześniej wypuszczonymi z ciepłego gniazda. Pochylam się i wciągam nosem powietrze. Czuję dokładnie to co chciałbym poczuć – ciepły, słodko-kwaśny... Od kiedy pamiętam, ten zapach czynił mnie pokornym wyznawcą kobiecego kultu. Uderza w moją zwierzęcą naturę, jak dźwięk trąb w serce wojownika na polu bitwy.
Wtedy słyszę Twój beznamiętny i cichy głos – nawet w takiej sytuacji potrafisz zachować bezwzględny fason.
- Tylko celuj dobrze. Jak mi poplamisz sweter, albo - nie daj Boże - buty, to zginie cała trójka. Odpowiedzialność będzie zbiorowa. – Po kilku sekundach dodajesz: – nie krępuj się. Możesz złapać za dupę. Skoro pozwalam wam się spuścić w środku, to uwierz, że nie jest dla mnie dużym wyzwaniem czucie waszych łap na pośladkach. Tylko szybko... Chcesz żeby było dobrze? Tryskaj za pięć sekund.
Uwierz mi. Nigdy w życiu nie byłem tak podniecony.
Rozpinam zamek spodni. Jestem twardy niemal do bólu. Wilgotny jak nastolatek, który nigdy nie widział nagiej dziewczyny i nagle wszystkie koleżanki z klasy rozkładają przed nim nogi i krzyczą: „Bierz! To twoje!” Bez żadnego przygotowania wsuwam się do środka. Jest ślisko, ciepło, przyjaźnie. Twoje przepracowane wcześniej wnętrze nie stawia najmniejszego oporu. Już za pierwszym pchnięciem udaje mi się zameldować w najgłębszych delikatnie łaskoczących zakamarkach. Słyszę twój oddech i kolejny raz wciągam łapczywie Twój - na co dzień maskowany bezczelnie przez kwiatowe perfumy – zapach samicy. W decydujących starciach zawsze bierze górę i udowadnia swoje pierwszeństwo nad innymi. Jego intensywność zmusza mnie do całkowitej uległości wobec zwierzęcej natury. Po kilku rozpoznawczych pchnięciach puszczam twoje pośladki wolno. Chwytam mocno Twój prawy nadgarstek i gwałtownie wykręcam całą rękę na plecy. Zaskoczona na moment tracisz równowagę. Twoje kolana uginają się uwalniając mnie na mgnienie oka z gościnnych objęć cipki. Wykorzystuję ten ułamek sekundy i zbieram lewą dłonią wciąż wypływające z Ciebie pozostałości uniesień tych, którzy byli w Tobie wcześniej. Mokrą ręką zasłaniam Ci usta i odchylam całą głowę energicznie do tyłu. Natychmiast zaczynasz łapczywie wciągać powietrze nosem. Chłoniesz z najbliższej odległości zapach swoich kolegów testujących cię przede mną. Wracam do wnętrza i rozpoczynam szaleńczą, tym razem absolutnie pewną pracę. Tej trwającej w rzeczywistości mgnienie oka chwili, towarzyszy twoje bolesne jęknięcie. Gdyby był to protest, to prawdopodobnie nie odniósłby już żadnego skutku. Mokra dłoń bez pytania wdziera się do Twoich ust, jeszcze mocniej Cię krępując. Wciągasz powietrze - tym razem dłużej i łapczywiej. Twój język zaczyna jak w transie błądzić między moimi palcami, śliskimi od cudzego nasienia. Robi to z taką zachłannością, że po chwili, mógłbym z nimi stanąć nad chirurgicznym stołem. W tej grze nie ma już kalkulacji. Jesteś obezwładniona jak przestępca zaskoczony nad ranem we własnej łazience przez oddział specjalny. Jedyne o czym myślę, to jak najszybciej dojść do celu, który z każdym pchnięciem, coraz bardziej zbliża się gorącymi falami. Po chwili czuję jak Twoje zęby zaciskają się na moich palcach. Grota rozpusty, dotychczas miękka i spokojna zamyka się wokół mnie coraz ciaśniej. Zaczyna zdecydowanie pracować. Jej ściany wzdymają się, jakby same zapragnęły wycisnąć ze mnie wszystko. Więcej. Prędzej.
Wtedy napięcie rozpruwa napęczniałą do bólu bańkę pożądania. Bolesne odrętwienie pozbawia mnie kontroli nad ciałem. Beznamiętne filary Twoich nóg – na nich wspierał się dotąd bożek wyzwolonej kobiecości - uginają się i zaczynają drżeć. Mury słabną i kruszą się pod naporem miarowych uderzeń. W ich rytmie gorące fale zaczynają bezceremonialnie zalewać uświęcone wnętrze. Aż po samo sklepienie.
Świątynia runęła. Pod jej ciężarem polegli wszyscy zgromadzeni na ceremonii. Czas stanął w miejscu. Kiedy wznowi bieg odzyskam oddech, niechętnie ale posłusznie uwolnię Cię i opuszczę Twoje gościnne królestwo. Ty zostaniesz tu sama. Będziesz cierpliwie czekać, aż ostatnia łza chwilowego uniesienia wyląduje bezpiecznie na posłaniu z czarnych fig...
Siedzieliśmy w milczeniu wpatrując się w ogień. Czekaliśmy. Jak myszy wsłuchiwaliśmy się w dźwięki dochodzące cytadeli – szelest papieru i szum spłukiwanej wody. Po jakimś czasie wyszłaś jak gdyby nic się nie stało. Jakbyś co najwyżej zniknęła na moment, żeby poprawić makijaż. Szłaś w naszą stronę zupełnie naturalnym krokiem, swobodnie zawiązując chustkę na szyi. Wróciłaś do stolika, zajęłaś swoje wcześniejsze miejsce i nie patrząc nawet na nas sięgnęłaś po swoją napoczętą butelkę rzucając w naszą stronę:
- Szach i mat koledzy! To jak? W co gramy następnym razem?
Ostatnia edycja: